wtorek, 23 października 2018

Niekończąca się opowieść, czyli starcia z Tajską biurokracją.


              

Niekończąca się opowieść, czyli starcia z Tajską biurokracją.




      Narzekaliście kiedyś na przydługie kolejki w urzędach, ślamazarne procesy, odsyłanie z piętra na piętro, wypełnianie ton druczków i powracanie w te same miejsce już następnego dnia? Dodajcie do tego jeszcze stos skopowiowanego po dziesięciokroć każdego jednego dokumentu jaki posiadacie i czegokolwiek co jest od Was wymagane i zaraz po tym zapraszam do Bangkoku, zapewniając, że to co dotychczas doświadczyliście to jedynie preludium.
    Jeżeli kiedykolwiek „zdarzyło” się Wam zaklnąć pod nosem na system administracji w Waszym rodzimym kraju, pocieszam (albo i nie), że sprawa ma się bardzo podobnie jak do korków w Warszawie czy Londynie, porównując je z tutejszymi. Porównania raczej nie ma.
W Tajlandi, „wycieczka” do urzędu imigracyjnego, gdzie może nie spędza się „AŻ TAK” dużo czasu, ale droga aby się tam znaleźć często prowadzi przez znój, pot i ciernie, często może wycieńczyć człowieka z wszelakich złóż cierpliwości (jakie by on nie posiadał), przyprawić o zawrót głowy, po stokroć wypełnić nasze dni niedowierzaniem oraz bardziej niż pewne, zaszczepić w nas długotrwałą niechęć do tego typu instytucji.
Kilkudniowe wycieczki poza granice kraju, kompletowanie dokumentów, tłumaczenie dokumentów, ponowne tłumaczenie dokumentów (ponieważ pierwsze tłumaczenie okazało się niewystarczające), podpisywanie stosu kopii, ponowne podpisywanie kopii (ponieważ ktoś coś pominął), wycieczki do placówek, które po: pobraniu odcisków palców, ustalą czy nie jesteś ścigany przez interpol, lub pobraniu próbki krwii, czy nie masz rzeżączki, to tylko te z których pamiętam, a naprawdę nie są to wspomnienia, które chciałbym za wszelką cenę utrzymać w pamięci po kres swych dni. 
 Wszystko to co nadmieniłem (i o wiele więcej) wiąże się z długimi godzinami, dniami, a i bywa tygodniami czekania oraz oczywiście z serią niekończących się wydatków. Nieskromnie powiem, że mnie cały „ten proces”, a właściwie seria procesów, aby znaleźć się „legalnie” w miejscu, w którym się znajduje, kosztował sumę pieniędzy, za którą mógłbym podróżować po Tajlandii przez miesiąc „na oszczędnej stopie”, a przez dwa tygodnie jak prawdziwy burżuj, eksplorując różne znamienite zakątki tego przepięknego kraju, zamiast zwiedzania urzędów i innych placówek, oraz przekraczania granic w miejscach, gdzie najciekawszym z lokalnych spotów jest okoliczny market.
     Nie będę się "chwalił", ale na te wszystkie „przyjemności” wydałem ponad „równowartość” mojej wypłaty, aczkolwiek znam jednostki, które były zmuszone wydać trzy razy większe sumy, lecz tu z kolei wydarzyło się to przez głupotę lub zaniedbanie. Rzadko kiedy jednak spotykam się z kimś, komu by to zajęło krócej niż mi. Goście, którzy byli tu długie lata przede mną, bywało, że minęło im trochę zanim zostali ostatecznie obdarowni roczną wizą, którą tylko trzeba podbić raz na jakieś trzy miesiące i nic poza tym. Oczywiście, wiele również zależy od  „placówki organizującej”, bądź takiej, która ci pomaga to wszystko „zgrabnie” ogarnąć. Słyszałem, że istnieją szkoły, które potrafią to załatwić niemal „od ręki”. Słyszałem o tym również tak rzadko, że nie wiem czy to nie kwestia posiadania dobrych znajomości, czy już może mit.
  Nawet Tajowie narzekają na tutejszą biurokrację, a trzeba wiedzieć, że Tajowie meeeeega rzadko na cokolwiek narzekają.
Moja dobra przyjaciółka ubiegała się o wizę, aby wylecieć z kraju i zamieszkać w Danii. Trzymiesięczna wiza. Pozyskanie jej kosztowało ją niemal dziewięć miesięcy, przebukowywanie biletów, niekończące się wycieczki po budynkach rządowych, lista wydatków, zbieranie dokumentów, wypełnianie dokumentów, aż w końcu anulowanie biletów i zakup nowych.
MA – SA – KRA!!!

Prawo zmienia się tu co przysłowiowy tydzień, a jeśli nawet nie, to na pewno co kilka miesięcy, tak że naprawdę trudno nad nim nadążyć jak i nad wymogami odnośnie przeprowadzenia danego procesu.  Nawet moja szefowa, która A) posiada dosyć sporą firmę i B) jest aktywnym prawnikiem, często gęsto musi przedzwonić w parę miejsc, aby się upewnić, że coś nadal robi się w stary sposób czy już może wymagane są nowe druczki, tłumaczenia i lista niezbędnych dokumentów, oraz oczywiście nie zapominajmy milion kopii do uzupełnienia obrazka.

         Powiadam Wam zaprawdę, przed moim przylotem tutaj, nie miałem pojęcia „na co się piszę” odnośnie terminu biurokracji i gdybym wiedział, miałbym małe tete-a-tete z moją mniej cierpliwą stroną.
         Każdemu śmiałkowi, który myśli o przesiedleniu się tutaj, życzę dużo cierpliwości, bo jej największy sprawdzian może właśnie mieć miejsce w tym jakże pięknym, ale też mającym swoje skazy kraju.
         Kiedy już ogarnie się roczną wizę i pozwolenie o pracę, pozostaje nam jedynie co trzy miesiące wbić do emigracyjnego i podbić paszport potwierdzając, że nadal się ma ten sam adres.

         Szerokości.
         Cierpliwości.
         I do poczytania!


2 komentarze:

  1. Doświadczenia warte przekazania, chociaż czy warte przeżycia? Ogromna nauka pokory 😎

    OdpowiedzUsuń

Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić.

Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić. Jeżeli chodzi o tę lokację, po prostu muszę rzec, że decyzja odnośnie podzielenia si...