wtorek, 26 czerwca 2018

Agresja w Tajlandii, czyli kiedy świnie zaczną latać.



Agresja w Tajlandii,
czyli kiedy świnie zaczną latać.

Tajowie to bardzo pokojowa nacja, która, niektórzy mogliby pokusić się o takie stwierdzenie, za wszelką cenę unika konfliktów. Nie wiem czy za wszelką i czy cała nacja, ale mówiąc ogólnie mógłbym się zgodzić z teorią jako, że zwady nie szukają. Pogodę mają dobrą, więc i pogodni z nich ludzie. Jednak nie lubią podniesionych tonów, przejawów podwyższonego braku cierpliwości czy naskakiwania na nich. Więc, jeżeli ktoś wybiera ścieżkę frustracji oraz skrajnych uniesień to na pewno nic nie ugra, a i stracić może. Jeżeli rozmówcy nie spodoba się nasz ton, może zwyczajnie odmówić „serwisu” (jeżeli jego wymóg to powód naszej rozmowy), lub zwyczajnie wyprosić nas z danego miejsca. Jeżeli rozmawiamy o bardziej gorączkowej sytuacji, która hipotetycznie mogłaby prowadzić do o wiele poważniejszych konsekwencji, no, ja bym nie polecał. Ponoć Tajska policja jeszcze gorsza od naszej (sam nie wiem, nie miałem do czynienia, ale słyszałem co nieco) i trafnie byłoby przypomnieć sobie, że nie jesteśmy w końcu u siebie, a język angielski nie jest tu tak popularny i używany jak chociażby u nas. Koniec końców, możemy jedynie stracić - jak nie pieniądze to czas, a tego chyba nikt by nie chciał będąc na wakacjach. Najlepszym rozwiązaniem, jeżeli ktoś znajdzie się w sytuacji, gdzie konsensusu nie widać, a cierpliwość się kończy, doradziłbym zwyczajnie obrócenie wszystkiego w żart (Tajowie robią to permanentnie, niezależnie od sytuacji), lub zwyczajnie uśmiechnąć się, podziękować i poszukać innego rozwiązania. Uśmiech i cierpliwość to klucz do wielu drzwi w tym kraju, a i dobry humor na pewno nie zaszkodzi. I zanim ktokolwiek wyskoczy z czymś podobnie sceptycznym jak: „ta, jasne, na bank tak nie ma!” albo czymś bardziej nieprawdopodobnym jak „na pewno już gada po Tajsku jak ta lala.” prosiłbym o jeszcze trochę cierpliwości. Otóż nie. Tajski (sorry mamo) jest na prawdę zzzzajebiście trudnym językiem (może kiedyś to Wam wyłożę, albo chociaż powody dlaczego tak myślę) i jedyne co na prawdę umiem powiedzieć to „prosto” „lewo” „prawo” „dzień dobry” „dziękuję” „dokąd to jedzie” „na zdrowie” „narka”  i naturalnie całe moje MENU. Ostatnio, nie było to tak dawno temu, wszedłem do sklepu w celu doładowania telefonu. Jestem już nieco obyty z faktem, że w takich miejscach ledwo kto „szprecha” po angielsku, więc próbuje się porozumieć za sprawą gestów, pokazując mój telefon, nazwę sieci i wypowiadając „40 baht” w ichnim języku. Po jakiś pięciu minutach i naradzie całego personelu z nadzieją otrzymania upragnionego kuponu, otrzymuje przetłumaczone pytanie na angielski na telefonie, na którym cały ów personel usilnie pracował przez bite pięć minut: „what do you want?” (czego chcesz?). Także widzicie, to zdarza się na okrągło i jedyne co mogłem zrobić w tej sytuacji to nie irytować się za bardzo, podziękować i spróbować szczęścia gdzie indziej.


             Karma.

          Tajowie wierzą w karmę, więc najprościej rzecz ujmując w to, że jeżeli jesteś dobrą duszą to i dobre rzeczy będą na Ciebie oczekiwać w przyszłości, jeżeli natomiast z Ciebie nienajlepszy „kompan podróży zwanej życiem”, to drinków w kokosach bym się nie spodziewał.
Wybrałem drinki w kokosach jako symbol szczęścia, ponieważ jest to ostatnimi czasy (kokosy nie drinki) mój ulubiony napój (bogaty w magnez, potas, wapń, witaminę od B1 do B6, C oraz masę elektrolitów). Do kokosów dodać kapkę alkoholu, którą nie pogardzę zwłaszcza będąc na wakacjach, tło z palmami, złotym piaskiem i szumem morza, dobrą książka i jak dla mnie otrzymujemy kwintesencję szczęścia. Ale to dla mnie.
            Teraz co do szczęścia!
       Czy buddyzm jest religią czy nie to kwestia ponoć szeroko pojmowana. Bóstw tam żadnych nie ma (Buddha, wierzy się, był po prostu gościem, który chodził i nauczał po świecie jakiś czas temu). O czym te nauki? A o tym jak się stać dobrą i szczęśliwą osobą. W dużej mierze, jak i skrócie, w Buddyźmie chodzi o bycie miłym, życzliwym, wyrozumiałym i pełnym szacunku (nie brzmi tak źle, co?). Ponoć nawet Albert Einstein „widział” Buddyzm jako „religię” przyszłości.

             Po co on o tym nawija?

          Ktoś mógłby faktycznie zacząć się zastanawiać po co naświetlam Wam ten temat jeżeli post jest rzekomo o „agresji” w Tajlandii. Śpieszę z pomocą wyjaśniając, że agresji jako takiej nie ma i mniemam, że właśnie przez fakt, iż 95% w mniejszym lub większym stopniu praktykuje właśnie BuddyzmJ.

          Podczas, gdy Tajlandia posiada największe zagęszczenie buddystów na świecie (95% ludności) z nieskromną liczbą około 60 milionów praktykantów, to i tak tylko nieco mniej niż połowa z tego co reprezentują Chiny. Nie ma jednak co porównywać tych dwóch państw, ponieważ Chiny są niemal dwadzieścia razy większe od Tajlandii.
          Oficjalnie buddyzm nie jest religią państwową, mimo wszystko co roku 200.000 Tajów zaczyna go praktykować.




'Ktokolwiek poddaje się swoim impulsom, prosi się o kłopoty.'
(Fotografia jednej z tabliczek ozdabiających wnętrza ścian jednej ze świątyń w Bangkoku)


'Nie dając się rozłościć komuś kto jest rozłoszczony, wygrałeś bitwę, nie tak prostą do wygrania.'
(Jak powyżej, tłumaczenie moje luźne)


          Spory, zatargi, potyczki.

Dużo sporów między białymi a Tajami ma swoje początki jak i końce na lotniskach, stacjach, ulicach... czyli mianowicie wszędzie, gdzie wchodzą w grę usługi turystyczne, taksówki oraz ich kierowcy, zaliczając do tego licznego grona również kierowców TUK – TUKów. Czasem zastanawiam się czy Ci „wybrani” kierowcy również praktykują Buddyzm, dochodzę jednak do wniosku, że tak jak i w Polsce, czy jakimkolwiek innym kraju, są praktykanci „dobrzy” i ci mniej „praktykujący” (idę o zakład, że na pewno znajdzie się pośród Was spora liczba osób, która zna kogoś kto chodzi w niedzielę do kościoła, a w dni powszednie jest zwykłą szują). Brzmi znajomo, co? Bywa, że taki kierowiec nie oszczędza nikogo. Kilka dni temu widziałem jak jeden z nich „przewiózł” motocyklistę na masce, uderzając ówcześniej w jego pojazd ze sporą prędkością, po czym z piskiem opon (nie zatrzymując się nawet na nanosekundę) zbiegł z miejsca wypadku. Innego razu mój dobry znajomy Art (półtora chłopa, taki duży) jechał taksówką ze znajomym ze Stanów. Po zakończonym kursie taksówkarz oznajmił, że należy się 500 baht, co nie do końca było prawdą, ponieważ licznik nie został nawet włączony, a dany przejazd nie powinien kosztować więcej niż 200 baht. Art w zamian wypowiedział tylko jedno słowo: „kuej” i wyszedł z taksówki bez płacenia. Pan kierowiec zrobił nagle duże oczy i ponoć aż pobladł, ponieważ jak wyjaśnił Art, kierowca musiał go wziąć za kogoś spoza Krainy Siam i się zdziwił, że znał Tajski i to w dodatku w takim stopniu.
Na marginesie słowo „kuej” jest bezpośrednim odniesieniem do męskiego członka.
A więc czy jest problem?

Sabai Sabai

Sabai Sabai, czyli w luźnym tłumaczeniu na polski „poluzuj sznurówki”, w dosłownym na angielski „take it easy”, przez co wszyscy możemy rozumieć, że nadawca wiadomości sugeruje aby się nie spinać niepotrzebnie. I słusznie, bo naprawdę niepotrzebnie. Po latach obserwacji nie tylko tu, a i w innych zakątkach świata zauważyłem, że poddawanie się tym mniej przyjemnym nagłym impulsom faktycznie nie prowadzi do niczego dobrego. Niby takie proste, ale człowiek musi trochę przejść, aby móc powoli i efektywnie wprowadzać podobne treści  w życie.

  "Ululane" towarzystwo, co?

                           (Foto zrobione w ogrodach jednej z pobliskich świątyń)


    Sum – a – sum –a – rum

          Tajlandia swoje wycierpiała, o czym raczej nie będę tu pisał, ale odsyłam do źródeł bardziej historycznych wskazując takie daty jak choćby 1973 i 2010. Tak jak wszędzie indziej tu też znajdą się osoby, z którymi się nie zadziera i zadzierać nie chce, jednak z perspektywy turysty, odkrywcy, eksparianta i obserwartora Krainy Uśmiechów jak i jej mieszkańców. stwierdzam, jako fakt, że agresjii między ludźmi jako takiej nie ma. Jest taki żarcik za to na temat bezpieczeństwa na ulicach Tajlandii: „Tajlandia jest bezpieczna. Jeżeli widzisz kogoś w przebraniu z maczetą, nie bój się. Ta osoba najprawdopodobniej sprzedaje kokosy.” Ja, osobiście wykreśliłbym „prawdopodobnie”, ponieważ jak długo tu żyję, nikt jeszcze z maczetą w ręku nie chciał ode mnie nic poza pieniędzmi...
za kokosa naturalnie.

          Także Sabai Sabai i do usłyszeniaJ

                                               Żeby nie było - sprawdziłem i nie latają:)




          
                                              Kokosy, jak ludzie, są tu  zajebiste.

                           P.S. Sprawdźcie kto tu 'burzy' ---> https://vimeo.com/277131648


Do siego!
                                                                        Z.


niedziela, 17 czerwca 2018

Pożar w gębie, czyli 10 w skali ostrości.


Pożar w gębie, czyli 10 w skali ostrości.





            Pierwszy mój posiłek, który sprawił, że znienacka chciałem mieć gaśnicę przeciwpożarową pod ręką z całkiem realnym zamiarem jej użytku na sobie, zdarzył się jakoś podczas pierwszych miesięcy pobytu w Tajlandii jeszcze X czasu przed jakimkolwiek pomysłem na blog i gromadzeniem materiałów. Z czego się cieszę swoją drogą, bo zaprawdę miałbym spory dylemat czy chciałbym publikować ów materiał. Wy napewno byście mieli spory ubaw, ja do końca nie jestem przekonany.
            Odpowiadając, jak to już miewam w zwyczaju, na pytanie jeszcze nie zadane: „dlaczego  podczas pierwszych miesięcy, a nie tygodni?”, odpowiadam. Naturalnie, miałem epizody z czymś zwykle ostrzejszym niż jedzenie do którego byłem do tamtego czasu przyzwyczajony oraz takie kiedy myślałem, że to już level hard, ale ten jeden jedyny raz zapadł mi w pamięć jako prawowity „chrzest ognia.” Nie pamiętam do końca co to było (podejrzewam, że ‘nam tok’), ale z całą pewnością było przyrządzone pod rodowitego Taja, co to lubi w dodatku jego jadło „pet mak mak” (co w luźnym tłumaczeniu znaczy: ostre jak sam szatan i stu diabłów). Zwykle Tajowie widząc turystę, lub choćby kogokolwiek z zachodu przyrządzają posiłek w wersji łagodnej, w końcu chcą aby klient zjadł co zostało przyrządzone i wrócił po jeszcze, prawda? Aczkolwiek zdarzały się przypadki, że widziałem pełne talerze pozostawione nietknięte przez klienta i te wersje „złagodzone” okazywały się czasem „ciutkę” za ostre.

           
      Pożar.
            Zwykle, zarówno zwiedzam tereny, poznaje ludność jak i  smaki tutejszej kuchni w pojedynkę. Tym jednak jakże pamiętnym razem zostałem zabrany przez dwie znajome mi Tajki (jedną znaną mi już jakiś odcinek czasu „Tea”, drugą jej koleżankę „E”) w miejsce, gdzie nie widziałem żadnej bladej twarzy (jak jeszcze nie wspominałem to napomknę teraz, że to właśnie za takimi miejscami powinniście się rozglądać jak już tu wylądujecie). W każdym razie, miejsce znajdowało się czort sam wie gdzie, na jakimś poletku z wieżą wysokiego napięcia, gdzieś pośrodku siatki ulic skonstruowanej przez tego  monstrualnego, niezmordowanego pająka, jakim jest Bangkok. Pokładając całe moje zaufanie w Tea, która spędziła większość życia w tym mieście, przez myśl mi nie przeszło nawet kwestionowanie jej wyboru. Tak jak miejsce z całą pewnością nie było znane żadnej bladej twarzy, tak  z całą pewnością było popularne pośród lokalnej ludności. Większość stolików była pozajmowana i my sącząc po chwili zimny browek z kubełkiem lodu pośrodku naszego stolika, zaczęliśmy oczekiwać na jedzenie. Po chwili zaczęły zjawiać się dania (nigdy nie trwa to dłużej niż pięć minut). Jedno, drugie, trzecie, czwarte... Warto wiedzieć, że kiedy idzie się do lokalu w osób więcej niż dwie (3,4,5...) zamawia się kilka różnych dań i wielką michę ryżu, aby można było wszystkiego spróbować, podzielić się, a następnie podzielić rachunek. Świetna sprawa, ponieważ nie raz można się objeść po szyję, spróbować 5 nowych dań i zapłacić za to 15 złotych. Ale, ale! Do tematu! Zajadamy sobie to i tamto i przyszła w końcu pora na danie, którego jeszcze nie próbowałem. Bez zastanowień widelec poszedł w ruch, kubki smakowe doświadczyły wniebowstąpienia i zaraz po nim... przyszła pora na konsekwencje i żar ogni piekielnych. Znikąd, cały mój otwór gębowy: podniebienie, gardło, język: dosłownie się paliły! Nie pamiętam czy kiedykolwiek wcześniej wypiłem dwa kufle piwa pod rząd w tak szybkim tempie (co i tak nie pomogło do końca!). Ponoć w najbardziej ekstremalnych sytuacjach to cukier łagodzi „pożar”, nie napoje zimne (radze zapamiętaćJ). Dopiero po kilku kostkach lodu, które wkładałem jedna po drugiej do buzi, oraz kilka litrów potu, który się ze mnie wylał w międzyczasie, zacząłem odczuwać coś na kształt komfortu. Dziewczyny naturalnie miały radość życia (kabaret w cenie posiłku), a ja? Że ambitna ze mnie dusza czasami, co niestety też często chodzi w parze z lekkomyślnością, podjąłem dalszą walkę. Naprawdę uwiedziony i tu mam na myśli szczerą zajawkę danym daniem (tak, naprawdę mi tak smakowało), postanowiłem najzwyczajniej w świecie kontynuować konsumpcję. Założyłem, że w ten właśnie sposób uodpornie się na tego typu „ostrość”, no bo jak inaczej zwalcza się strach przed ciemnością, jak nie przez stopniowe zanurzanie się w nią coraz głębiej? W taki właśnie sposób, za pomocą kolejnych dwóch butelek piwa i kubełka lodu, „spałaszowałem” kolejne trzy widelce danego dania!



 "Sosik" 'prik nam pla'. Jest to chyba najbardziej obowiązkowa pozycja jeżeli chodzi o doprawianie naszego jadła. Tajowie nie stosują soli czy pieprzu. Używają za to tego sosiku, który jest zarazem ostry i słony, a składa się z: papryczek tajskich, limonki i sosu rybnego. Tajowie również używają cukru (głównie do zup, lub pad thaia do zbalansowania ostrości).

Papryczki, które stanowią główny składnik "prik nam pla".


Som tam thai.
Czyli sztandarowa potrawa, a już zdecydowanie najpopularniejsza z Tajskich „sałatek”. Tu chyba przywołam moją siostrę (mam nadzieję, że się nie obrazi), aby naświetlić Wam nieco inną perspektywę, jako że moja jest nieco rozmyta. Mianowicie nie pamiętam swojego „pierwszego razu” z tym kulinarnym cudem.
Przed przedstawieniem wam danej scenki, chciałbym przedstawić wam wpierw skład danego dania:
2 ząbki czosnku
Do 5 Tajskich papryczek (ze zdjęć to te długie)
2 łyżki stołowe prażonych orzeszków
1 łyżka stołowa sosu rybnego
1 łyżka palmowego lub brązowego cukru
 1 do 2 limonek
1 łyżka stołowa suszonych krewetek
1 do 2 Tajskich pomidorków (pokrojne w ćwiartki)
1 garść papaji obranej rzecz jasna i pociachanej w paski
Fasola strączkowa (a właściwie coś zielonego i strączkowanego, ale nie przypominającego nic co jest przynajmniej mi znane).

Liczby podałem zgodnie z przepisem, ale wiadomo każdy kuchmistrz przyrządza potrawę wg własnych zastosowań i proporcji.
                                                   Som tam thai - wersja z orzeszkami.
Tajskie papryczki, używane do som tam...

Teraz, kiedy już wiecie co stanowi skład tej magicznej potrawy, wiedzcie też, że po mimice mojej siostry, jak i wydaje mi się mojej również, można od razu powiedzieć czy coś nam się podoba czy nie. Pierwszy widelec wywołał wydaje mi się falę lekkiego szoku, wygięcie ust w charakterystycznym grymasie w reakcji na „kwaskowatość” potrawy oraz oczywiście kilka chrząknięć, które wymagały nagłego użycia wody do ich złagodzenia.
Dziś się śmieje, ale pamiętam również, że jak wiele rzeczy, które są dla nas totalnie obce, człowiek potrzebuje czasu, aby się do nich przyzwyczaić, stąd nie podejrzewam, a wiem, że moja pierwsza przygoda z som tam thai, inaczej zwanej jako ‘papaya salad’, nie mogła się tak bardzo różnić od tej, jaką przeżyła moja siostra.
Ponadto wydaje mi się, że:
      Wiele nowych dań uderza w nasze kubeczki smakowe wywołując tak mieszane uczucia, że sami nie wiemy co do końca myśleć o danym zestawieniu smaków. Bywa, że jest to zaskoczenie, rozczarowanie, a i nawet uczucie bycia oszukanym, ponieważ zakładaliśmy (bądź słyszeliśmy), że dana potrawa smakuje inaczej, ale przecież każdy ma swoje własne narzędzia smakowe i każdy reaguje inaczej. Reakcje mogą być przeróżne, ponieważ wszystko co dla nas nowe, tak bardzo różni się od tego co znamy, bądź dotychczas znaliśmy.

Dzisiaj, za każdym razem kiedy stołujemy się razem (to znaczy moja siostra i ja) i jest opcja zamówienia som tam thaia, jest to pozycja obowiązkowa numer jeden.J
Inne rodzaje sałatki z papaji:
-Som tam boo pla – zawiera sfermentowany sos rybny w krabem (capi jak cholera! Kiedyś jakiś kelner niósł to obok mojego stolika i gdyby nie mój Tajski znajomy, który pośpieszył wtedy z wyjaśnieniem dalej bym myślał, że ktoś nie domknął drzwi od toalety)
- Tam ba – zawiera ponoć wszystko plus ślimaki.
- Tam sua – wersja z noodlami.
Jedna z faz procesu przyrządzania sałatki z papaji. W szkołach dzieci nauczane są również praktycznych umiejętności.

          Dla fanów ostrej kuchni Tajlandia jest zdecydowanie miejscem do odwiedzenia, albowiem niewielka liczba potraw jest zwyczajnie łagodna z natury, całą resztę (jeśli już nie jest wystarczająco ostra) można podkręcić sosem ‘prik nam pla’ (obowiązkowo znajdującym się na każdym stoliku) lub zwyczajnie informując kucharza: „pet mak mak kap”.



Bon apetite!


Z




Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić.

Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić. Jeżeli chodzi o tę lokację, po prostu muszę rzec, że decyzja odnośnie podzielenia si...