niedziela, 27 maja 2018

LOT 207, czyli co warto wiedzieć przed wylotem do Tajlandii.






             207
Po tym, jak zawitałem do Polski w celu zobaczenia się z przyjaciółmi i spędzenia razem majówki, jak zwykle co roku, na festiwalu LAS, WODA & BLUES (która niestety wypadła najgorzej pod względem zebranych konkluzji i efektów ubocznych), zebrałem szczątki próchna, w które zdążył obrócić się w ten czas mój mózg i zabrałem je z powrotem do Anglii. Na miejscu po niecałym tygodniu rekonwalescencji zaczęły się swojego rodzaju przygotowania do „wielkiej podróży”.
          Nigdy nie byłem nigdzie poza równie wielką wodą, ani właściwie nawet poza Europą, więc wycieczka na drugi kraniec świata wydawała się być czymś poważnym. Oczywiście nie nazbyt poważnym, ponieważ wciąż traktowałem to jako przygodę i bardziej przejęci całym zajściem byli moi bliscy i najbliższa rodzina: „a ubezpieczenie?” „a szczepienia?” „a jak?” „a gdzie?” „a co?”
a, a, a, aniżeli ja sam.  „Czill, samolot nie spadnie to i ja nie zgine” -  tak wydaje mi się, że mówiłem, aczkolwiek wiadomo, warto byłoby się jakoś „zabezpieczyć” i w ten sposób zacząłem od szczepień.


          Wszystkim, którzy się wybierają w te strony, z tego co zdążyłem pojąć, w każdym kraju odbywa się to inaczej, radziłbym zrobić mały rekonesans „chwilę” przed wylotem. W Polsce za szczepienia trzeba płacić, w Anglii są kompletnie za darmo (choć ponoć nie wszędzie) i nakłują cię tak, że przez parę pierwszych godzin ciężko wykonywać jakieś bardziej skomplikowane operacje rękoma, lub takie co wymagają trochę krzepy. Dobrze by było też „nie obudzić się za późno” przez co rozumiem, aby zainteresować się tymi szczepieniami w miarę wcześniej, niektóre z nich albowiem wymagają kilku wizyt i paru dni przerwy między nimi. Miesiąc, a nawet i dwa przed podróżą byłoby całkiem wskazane posiadać już jakąś wiedzę na dany temat. Można, oczywiście, również go olać i powiedzieć „hajla bajla, nie mam czasu ani cierpliwości na stanie w kolejkach w krwiożerczych placówkach NFZ-u”, ale radziłbym brać poprawkę na możliwość wrócenia z wycieczki z mało przyjemnym suwenirem w organiźmie, nie wspominając o czymś poważniejszym :O
        Wracając jednak do moich osobistych doświadczeń, podczas pierwszego spotkania z panią doktor i przedstawienia okoliczności oraz miejsca docelowego, zapytała czy dać mi również szczepionkę na wściekliznę. Nieco zaniepokojony i zarazem zszokowany perspektywą, że owa szczepionka mogłaby być potrzebna w takim kraju, bezwiednie wzruszyłem ramionami i zapytałem: „czy myśli pani, że będzie potrzebna?”. Pani doktor na to przybrała zamyśloną minę na nie dłużej niż ułamek sekundy i zapytała co będę robił. Odpowiedziałem bez namysłu, że uczył dzieci, na co zapytała jak duże, na co z kolei odparłem, że jeszcze nic na ten temat nie wiem. Finalnie, dopuszczając uczenie małych dzieci jako możliwość całkiem realną, pani doktor postanowiła mnie jednak zaszczepić przeciw wściekliźnie. Konwersacja, jej wydźwięk, jak i wizja tego scenariusza rodem z czarnej komedii, rozbawiły mnie nieco jak i wprowadziły dreszczyk emocji, ale zapewniam, że jak dotąd żadne dziecko jak i żaden pies mnie nie pogryzły.:) Następnie, została poruszona sprawa lekarstw. Pani doktor przepisała mi co było mi niezbędne na ten czas i zapewniła, że bym się nie martwił za bardzo o przyszłe medykamenta oraz sposób ich zdobycia, ponieważ w Tajlandii idzie dostać wszystko i to bez recepty. Stwierdzam iż nie miałem dotychczas problemów ze zdobyciem czegokolwiek medycznej natury. Ba! Nawet jakiś nieodległy czas temu pan aptekarz zaproponował mi wiagrę (nie wiem co sprawiło, że pomyślał, że mógłbym takiego środka potrzebować, ale... a nie, chyba jednak wiem...)
              Konwersacja mnie więcej przebiegła tak:
          - Dzień dobry, ma pan może wazelinę? (Tak, wiem, sugestywna substancja, ale dla niedoinformowanych śpieszę z pomocą i wyjaśniam, że wazelina to naprawdę zajebisty środek na natłuszczanie skóry. Cała reszta kremów, dżemów i innych specyfików zwykle zawiera wodę, a woda, zgadza się, skórę wysusza.)
          - Nie, nie mamy, ale może chciałbyś wiagrę?
          Powód dlaczego wiagra w aptece byłaby łatwiej dostępna od wazeliny do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą. Aczkolwiek, jeśli potrzebne ci antybiotyki, maści wszelkiej maści, wiagra lub chociażby sterydy - nie ma sprawy, wpadnij do Tajlandii! Zapewniamy brak stania długich godzin w kolejkach, wygórowanych cen, oraz problemów z policją.

           Visa, Visa, Visa!
          Jeżeli ktoś planuje zostać w tym kraju na dłużej, cały proces ma się dłuuuuugie lata świetlne do innego okrzyku zawierającego potrójne V: Veni, Vidi, Vici. O tym, można i by napisać całą książkę, ale o bolączkach imigracyjnej i biurokracyjnej natury może innym razem, bo naprawdę temat to obszerny.
          Jeżeli ktoś jednak, a takich osób pewnie okaże się większość, planuje pobyt na niedłużej niż 30 dni, bez zmartwień, nie musicie nic robić, na lotnisku dostajecie wizę 30 dniową. W samolocie, jeszcze przed lądowaniem, obsługa rozdaje druczki do wypełnienia (nic trudnego, tylko dane osobowe, numer paszportu, numer lotu i miejsce w którym zamierzacie zostać – może to być jakikolwiek hotel w BKK, nikt tego nie sprawdzaJ)
             
        Suvarnabhumi airport
        Następnie, jeśli już przypieczętowano Wam paszporty i wymieniliście jakąś niewielką sumę pieniędzy na bahty w lotniskowym kantorze (polecałbym wymienić max 200 złotych i resztę gdzieś na mieście po lepszym kursie), zkolekcjonowaliście bagaż (w którym, mam nadzieję nie znajdziecie nic z długim rękawem lub nogawkami), wyszliście z budynku i fala ciepła uderzyła w Was niczym niewidzialna siła, złapaliście taksówkę albo pociąg i jesteście już w drodze do hotelu, nie zapominajcie pić kilku litrów wody dziennie!
          W moim przypadku sprawy kieszonkowe zostały rozwiązane przez dwójkę moich przesympatycznych znajomych, które tydzień przed moim wylotem wróciły z tułaczki po Tajlandii! Na kilka piw starczyło więc zdrówko!


          ‘Czon!’ - czyli zdrówko po Tajsku! Odpowiadając na pytania jeszcze nie zadane, odpowiadam – swoją rzeszę Tajów „Na zdrowie!” już nauczyłem! Po lewej stronie widzimy egzemplarz karnacji polsko – północnoeuropejskiej po dwoch latach pobytu w Tajlandii, po prawej podobnie, ale po dwóch dniach i dopiero kilu  łykach piwa.

                                                      Leo - czyli Leopard (620ml)
     
                                         Chang - czyli słoń (620ml)

          Wraz z piwem Singha są to trzy najbardziej sztandarowe browary Tajlandii. Osobiście preferuje Changa, ale Leosiem od czasu do czasu z braku laku też nie pogardzę. Nie radzę ich jednak mieszać bo jak to jeden z moich Tajskich bratków podsumował: "Słoń się z leopardem nie lubią to i szkód mogą większych narobić." ;-) Co oczywiście nie znaczy, że po 5 Changach człowiek nie czuje się 'nieco' cięższy lub po 7 Leosiach bardziej 'dziki'.
        

Pamiętam, że jeszcze przed wylotem (mając zakupiony bilet powrotny) byłem przekonany, że wrócę po dwóch miesiącach, albowiem byłem w drodze przez Anglię do swojego wymarzonego miasta w Wielkiej Brytanii, Edynburga! Pamiętam również jak Groszek (wprawiony podróżnik, drobna dziewczyna o „cohones” większych niż 50% typów, których znam) powiedziała mi: „Tajlandia? Oj bracie wsiąkniesz, mówię ci.” No i dziewczę miało rację! Biletu nie wykorzystałem i właśnie mija mi rok od czasu jak „wsiąknąłem”. J

    Orzeł wylądował.
Jet lag nie objawił się tragiczny w skutkach, a swoje godziny na tronie spędziłem jak każdy. Stąd polecam pić wody ile wlezie, wierzcie mi, będziecie w nieustannej gorączce i pełni podziwu dla faktu, że człowiek może tyle wypocić! Również! Jedzcie jak najostrzej się da – to właśnie ostre przyprawy „wypalają” zło z organizmu. Flora bakteryjna diametralnie się różni od naszej także polecałbym jakieś probiotyki na śniadanie, najlepiej banany (ponoć wskazane jest szpikować się probiotykami nawet i dwa tygodnie przed wylotem). Warto by również połknąć jakąś dzienną dawkę witaminy C na wszelki wielki, tym bardziej, jak jesteście tu na na przykład tydzień i połowy czasu nie chcecie spędzić w wyrze.

Co warto wiedzieć przed podróżą:
1)    Warto na pewno skontaktować się z lekarzem lub zaczerpnąć wiedzy u innych źródeł, kogoś kto ma jakieś szczere pojęcie na temat medycyny i jej tajników; spytać co oni na taką wycieczkę mają do powiedzenia?
2)    Waluta: ponoć dolary brać lepiej, ale ten temat jest ruchliwy, więc polecałbym sprawdzić chwilę przed wylotem co się najlepiej opłaca.
3)    Bagaż: jasne, trzeba wziąć jakiś, ale nie przesadzajcie. Prawdopodobnie będziecie żałować, że nie możecie wziąć więcej z powrotem: tu rzeczy są tanie jak barszcz! Trampki, koszulki, spodenki i wiele wiele innych za równowartość dziesięciu złotych – pamiętajcie to w końcu Azja!
4)    Leki na spanie, jeżeli ktoś ma z tym problem, rogalik do spania – to długi lot, o wymiarze od 18 do 26 godzin. Jeśli nie więcej w ‘niektórych’ przypadkach.
5)    Wyłączcie internet przed lądowaniem bo Wam pożre niemałą sumę – i na lotnisku i w każdym sklepie 7 – eleven, będziecie mogli kupić Tajską kartę bez problemu.
Tak poza tym?

                         Nie wiem co tu jeszcze - Paszport? Dobry humor?

Nie zapomnijcie trochę luzu w plecaku,  kapki cierpliwości i faktycznie dobrego humoru. Będą niezbędne!

Rada ode mnie spoza spektrum?
Jeśli jedziecie na wczasy, ustawcie częstotliwość odbioru na „poznawanie” zamiast na porównywanie wszystkiego i doszukiwanie się „dziwnych rzeczy”. Osobiście zostałem tu, ponieważ wierzę, że aby coś dobrze poznać potrzeba trochę więcej czasu, ale utrzymuje również, że i w odcinku najmniejszego czasu idzie się czegoś dowiedzieć, nauczyć lub poznać! Dajcie się ponieść, zgubić lub uwolnić w sobie dziecko na krótką chwilę!
Warto!


W tym wszystkim może Wam pomóc Słoniu!
(fotografia została przesłana przez największego fana blogu)
Dozo!
Z.



środa, 16 maja 2018

Bać się psa?


                             BAĆ SIĘ PSA?



Odpowiadając na wszelakiego rodzaju sugestie oraz jednoznaczne aluzje odnośnie tego jakoby Tajska kuchnia miała coś wspólnego z obecnością psów czy kotów w jej wyrobach, potrząsam niecierpliwie głową i sygnalizuje, że to zdecydowanie nie ten rejon. W północnych Filipinach za to takie rzeczy nie są już tak niesłychane (może i też z tego powodu większość psów jakie tam widziałem sprawiała wrażenie raczej „bojaźliwych”). Jednak na bok dywagacje, pogadajmy o Tajlandii.
Owszem - ciężko przejść obok większego bazaru bez obszernego stoiska z „robalami”, tymi niemalże kształtem i wyglądem wyciągniętych z „Króla lwa” i tych, które, przynajmniej według mojego dobrego znajomego, przypominają miniaturowych kosmicznych najeźdźców (dla urozmaicenia obrazu dodam, że mi dany egzemplarz wyglądał zwyczajnie na przerośniętego pasikonika). Poniżej link do filmiku z degustacji.

                                          https://vimeo.com/270139586

Te najgrubsze figurują dosyć wysoko w codziennym jadłospisie Aborygenów, rdzennych mieszkańców Australii, albowiem obfite są bardzo w białko.

Do raczej niecodziennych widoków, na które mógłby obruszyć się niejeden odkrywca „z zewnątrz” możnaby również zaliczyć ptasie gniazda (ulepione ze śliny, mchu i alg), żaby (tak, nie tylko Francuzi je jedzą), tak zwane „stuletnie jaja”, które swoim wyglądem wcale nie zachęcają do ich spożycia, a do ich „przygotowania” potrzeba czasem i kilku miesięcy. Zupa z krwii, czy przerobione mięso z kobry (nie pytajcie mnie jak oni je łapią bo nie mam pojęcia, za to wstawiam fotografie stadiów przyrządzania takiego gada) są tu raczej traktowane jak u nas pomidorowa i mięso z tatara.


 1 – Upoluj sobie kobrę – czyli zahipnotyzuj ją melodią z lutni lub zwab jakąś dobrą obietnicą (słyszałem, że perspektywa kuszenia ludzi do grzechu przemawia do nich całkiem nieźle)

                                  2 – Zmiel sobie kobrę (jakkolwiek to nie brzmi)

3- Przypraw, usmaż

                                  4- Szamaj

Dla rozwiania wszelkich wątpliwości powtarzam, że ani psy ani koty zdecydowanie nie figurują w jadłospisie tajskiej kuchni.
Będąc jednakże przy tych czworonogach przyjrzyjmy się im trochę bardziej i z trochę innej perspektywy.
 Ulice Tajlandii... hm, cóż... trudno się przez jakąś przewinąć nie napotykając na jakiegoś piesa i nigdy do końca nie wiadomo czy ten pies jest czyjś czy nie, czy jadł w przeciągu ostatnich dni czy może z niewymuszoną chęcią rzuci się zaraz na soczystą białą łydkę przechodzącego i niczego nie podejrzewającego ‘falanga’. Macie przed oczami obraz warczącego na was, niekontrolowanie śliniącego się ogara z szaleństwem w oczach? Dobrze. To teraz puśćcie tę wizję jak latawca na wietrze, ponieważ to tylko wizja. Owszem, na ulicach można spotkać masę bezpańskich psów i owszem będą na nas szczekać (w końcu wyglądamy inaczej – jesteśmy tak jakby biali, więc się różnimy od lokalnej ludności), a pies jest psem i szczekać będzie na obcych, tak samo jak ludzie gadać, koty miauczeć, a przekupki plotkować. Jak to mówią „Psy szczekają, karawana jedzie dalej.”
 Początkowo sam miałem pewne wątpliwości, kiedy wychodziłem z domu, a na mojej drodze stało (nie zmyślam) ponad tuzin psów, wszystkie nieprzychylnie szczekające pod moim adresem, nie ustępując mi nawet drogi o centymetr. Niemiło, aczkolwiek sytuacja często wymaga, aby się przyzwyczaić do panujących warunków - innej drogi nie ma (dosłownie i w przenośni). Tamtego dnia, jeżeli dobrze pamiętam, zawróciłem do domu (to był chyba mój pierwszy tydzień w Tajlandii i nie wiedziałem co myśleć na temat nastawienia oraz obyczajów lokalnych szczekaczy). Z czasem jednak przyzwyczaiłem się, dokładnie w ten sam sposób w jaki  psy musiały się przyzwyczaić do mojego widoku, a wiem z wielu źródeł, że najlepszy to on nie jest. Dzisiaj, jeżeli kiedykolwiek były, nie ma już między nami złych stosunków, czworonogi dają mi bezproblemowo przejść dokądkolwiek nie zmierzam, a i ja im rzucę czasem jakieś kości pozostałości! Śmiałbym spekulować, że w obydwu przypadkach to ksenofobia była podwaliną naszego „małego nieporozumienia”, lecz czy spotkałem przez ten rok jakiegoś zaiste agresywnego psa? Śmiem wątpić.
Odnośnie czworonogów, czy to psy czy koty, oraz ich „niedożywienia”, mocno bym się kierował w zupełnie inną stronę. Budki z żarciem, domowe kramiki oraz przenośne grille, jak już wspomniałem, są na każdym rogu i nie wydaje mi się, aby jakikolwiek pies (przynajmniej tu gdzie mieszkam) chodził długi czas głodny. Coś zawsze któremuś „skapnie”, a i każda restauracja woli nakarmić resztkami psa niż wyrzucić je do śmieci. Czasami zdarza mi się widzieć michę wypełnioną po brzegi oraz nieopodal jakiegoś sierściucha totalnie niewzruszonego oraz niezainteresowanego takowym faktem. Innego razu poczęstowałem psa kawałkiem kurczaka, to znaczy spróbowałem, ponieważ hrabia zwyczajnie powąchał mięso i się oddalił (może nie lubił drobiu?). Na wyspie Koh Larn, na której byłem z koleżanką w tamtym roku, miesiącu październiku, każdego wieczoru w godzinach bliskich zamknięcia lokalnego targu, przychodziła starsza pani karmić wszystkie 22 koty, o których jej wiadomo. Wygląd tych zwierząt, szczególnie psów, pozostawia jednak wiele do życzenia.
Jeżeli kiedykolwiek wpadniecie do Tajlandii i Was zainteresuje dziwny kształt kocich ogonów (niektóre wyglądają jak zawinięte w precle, albo i nawet połamane) i nie będziecie wiedzieć co o tym myśleć,albo jeszcze gorzej, wyobraźnia puści lejce (słyszałem teorię, że Tajowie łamią kotom te ogony, żeby nie skakały po dachach ^^), wiedzcie, że najzwyczajniej i najnaturalniej w świecie jest to taka odmiana kota i takie też się po prostu rodzą. W Tajlandii, jeżeli komuś urodzi się kot z takim ogonem, jest to uważana za dobry omen i takowy kot ma przynieść właścicielowi szczęście. Szczęście, co mi się podoba, jest tu naprawdę ważną kwestią i jego zapewnienie może być zdobyte w milion innych ciekawych sposobów, ale o tym innym razem!
Poniżej udokumentowane zajście z czworonogiem siejącym spustoszenie pod jednym z restauracyjnych stołów.

   Tu z ziomkiem Kanunem (koleżka zamieszkuje szpital 
   na Koh Si Chang, wyspie, której zamierzam poświęcić osobny wpis)
     patrzymy na to się tam odpieprza pod tym stołem i się nadziwić nie możemy.



                                    Ten czworonóg akurat naprawdę wyglądał strasznie
                                    to i ja się troszkę zlękłem, więc jeżeli przeszło Wam
                                       przez myśl, że to ja mam minę jak srający kot
                                                to możliwe, że nie bezpodstawnie.
fot. Paulina Kowalska
            Kiedyś skrobnę nieco więcej o tych osobliwych czworonogach
                                              , a tymczasem: tymczasem!



                                                          



                                                                  Z.

sobota, 12 maja 2018

All the rules apply, czyli sztuka poruszania się po Bangkoku.



        All The Rules Apply
                     , czyli sztuka poruszania się po Bangkoku. 
                         




      Pewnego słonecznego popołudnia w dzielnicy Chinatown (tak, Bangkok też posiada jedną), para młodych turystów, biorąc mnie widocznie za kogoś, kto mógłby wiedzieć coś nieco więcej niż oni sami, zapytała mnie jakie na ulicy właściwie panują zasady.
Najadekwatniej jak potrafiłem, odpowiedziałem, że wszystkie.
Jakkolwiek surrealistycznie by to nie brzmiało, znajduje  zastosowanie w rzeczywistości. Jako jedno z najbardziej zakorkowanych metropolii świata (w której rocznie przeciętny kierowca, podczas godzin szczytu, spędza 232 godziny za kółkiem, według artykułu Forbesa z 2015) jest to również miasto z największą ilością wypadków drogowych spowodowanych właśnie zagęszczeniem ruchu drogowego.
Od czasu do czasu, zza okna autobusu, zaobserwuje niefortunnie zdeformowaną kupę żelastwa, kilku policjantów, wyciekającą plamę krwii i... cała reszta właściwie pozostaje bez zmian – ludzie pędzą dalej.
Sporo, z moich znajomych w taki lub inny sposób uczestniczyło tu w wypadku drogowym. W tym uwzględniam jedynie osoby, których doświadczeń sam jestem pewien lub, które same mi o nich gdzieś mimochodem napomknęły. Nie będę wspominał o przypadkowo spotkanych jednostkach, które miały historię albo i dwie do opowiedzenia, ani o znajomych, którzy z kolei podobnymi historiami nie mieli oraz nie mają ochoty się dzielić, ani nawet o wszystkich ludziach, którzy sami widzeli to i owo, ponieważ żyjąc w tym mieście przez dłuższą chwilę, każdy zdąży zaobserwować „to i owo”.
Kreślę ten mało przyjemny temat tak usilnie, ponieważ chciałem zaznaczyć skalę problemu jak i wysłać przestrogę w eter (dla wszystkich w niedalekiej przyszłości odwiedzających Bangkok – nieustannie miejcie oczy i uszy otwarte), oraz aby uzmysłowić Ciebie czytelniku, że tragedie na drogach w Tajlandii są częścią związaną z codziennym życiem, niemal tak mocno jak u nas podatki i wódka.
Ale! Ale!
Nie będziemy tu kończyć postów tak dramatycznymi akcentami. Właściwie to dopiero wstęp do tego o czym chciałem Wam opowiedzieć i z dwojga złego lepiej dramatycznie zaczynać aniżeli dramatycznie kończyć.
Do rzeczy.
Bangkok może sobie być najbardziej zakorkowanym miastem na świecie, ALE: jak to mawiała moja ex – nauczycielka od języka angielskiego „gdzie są chęci, znajdzie się i sposób.” No i się znalazł, a właściwie kilka.
W żadnym miejscu jakie dotychczas odwiedziłem, nie spotkałem się jeszcze z tak licznym wyborem środków transportu (a właściwie środków, których ilości ciężko jest czasami się doliczyć).
Spróbujmy!
Poczynając od metra,biegnącego zazwyczaj pod ziemią (MRT), przez "metro" nad ziemią (BTS) jeżeli wciąż jest to metro, sporadycznie używając pociągów (jeżeli ktoś na przykład chce się dostać najtańszym kosztem z miasta na lotnisko), przez taksówki (które jeżeli wyglądasz na „świeżaka” i właśnie wychodzisz z lotniska bardzo chętnie cię skroją), poprzez tuk – tuki, które pokrywają krótsze dystanse (kierowcy tych subtelnych pojazdów kroją jeszcze częściej, jako że na ich pokładach nie znajduje się nic na kształt „licznika”, stąd wskazana by była minimalna znajomość Tajskiego i takich zwrotów jak: „dzień dobry”, „ile?”, „drogo panie” lub „czemu chcesz mnie zrobić w chuja?”), przez taksówki motocyklowe, niezliczoną ilość łódek, łodzi, promów, songthaew’ów (pewien rodzaj pick up’a z zadaszeniem), po tak bardzo charakterystyczne dla mojego regionu riksze. No i nie zapominajmy oczywiście o świetnie rozwiniętym transporcie autobusowym (jego zasięg, liczebność wehikułów, ich różnorodność, siatkę połączeń oraz ceny biletów zasługują na niemały poklask, aczkolwiek też trzeba wiedzieć w jakich godzinach się nimi poruszać).
Mówiłem, że jest ich sporo i z ręką na sercu wcale nie jestem pewny czy czegoś nie pominąłęm.
                                        Pan tuk - tuk mistrz. 
                                        Ten oto kolunio to prawdziwy as 
                                     (widać już z facjatki, że pocieszna morda) 
                            chciał nas obwieźć "po rejonie" za symboliczne 50 baht
                             , ze względu, na jakieś Tajskie święto, którego nazwy
                           niestety nie pamiętam, a które miało miejsce tamtegoż dnia. 
                                          Tut! Tut! Zgadza się - zdarza się:)
                                        BTS - czyli "linie nadziemne."
                             Ludki, cierpliwie czekające na metro.
                                        Bikes, bikes, bikes...

             
Riksza - wprost spod mojego domku.
fot. Paulina Kowalska 
Riksza - wersja cabrio.
fot. Paulina Kowalska


                                          
Na załączonym filmiku, przesłanym przez największego fana blogu, oprócz Pumby można zaobserwować bardzo specyficzny środek transportu jakim jest "Songthaew".


                                          
"Stateczkiem" przybijamy do jednej ze "stacji".


Każdy środek ma swoje plusy i minusy.

Na przykład podróż łodzią, która należy do moich zdecydowanych faworytów, jest tania, ponieważ bilet kosztując 15 baht (naszego będzie jakieś również półtora zecisza) może zabrać cię z jednego krańca Bangkoku na drugi. Jego największym minusem jednak są ograniczone godziny kursowania, ponieważ ostatnie łodzie odbijają między 20:00 a 20:30 i czasami, jeżeli zdarzy mi się „zasiedzieć” w mieście, jestem zmuszony do skorzystania z innych środków. Często, w godzinach właśnie wieczornych takim środkiem okazuje się autobus, co z kolei nie jest taką złą opcją o wskazanej porze, ponieważ bilecik za 10 baht (w autobusie bez klimatyzacji, ale za to z każdym możliwym oknem otwartym na oścież) zabierze mnie nawet i poza granice Bangkoku w, uwaga, NAWET 35 minut! Owszem, przytrafiło mi się to pewnego razu. Podczas gdy jazda autobusem z Nonthaburi w godzinach dziennych do Grand Palace może zabrać i dwie godziny, wieczorem, kiedy ruch na ulicach jest zdecydowanie mniejszy, autobus mknie (choć raczej powinienem użyć słowa ‘frunie’) nad ulicami jak wichura, pokonując ten sam odcinek w około 45 minut.

Siedząc ostatnio w mało co zaludnionym autbousie nocnym rozmyślałem nieco na ten temat. Mianowicie na temat stylu jazdy danego kierowcy rodem z „Szybkich i Wściekłych” i doszedłem do wniosku, że może po prostu to sposób w jaki kierowcy mogą odreagować zmaganie się z ulicami tego miasta w godzinach dziennych. Kiedy masz wrażenie, że parę ton, na które składa się taki autobus marki Mistubishi lub Isuzu, odrywa się niemal od ziemi, istnieje całkiem spore prawdopodobnieństwo, że cały stres, który się w tobie kumulował za dnia, zrobi to samo.
No i wkradło się trochę dygresji.
Musicie mi wybaczyć, ale przejażdżka nocą przez miasto niemal pustym autobusem, sprawia, że moje myśli dryfują niekontrolowanie... 
Swoją drogą bardzo dobry "soundtrack" na takie harce:
 
https://www.youtube.com/watch?v=hLhN__oEHaw

Zaś dla niedowierzających w takie zajścia (chodzi mi tu bardziej o trasy pokonywane w tak krótkim odcinku czasu, nie o moje skłonności do uniesień pełnych nieołkieznanej fantazji) nie wiem czy wspomniałem, ale autobusy są o wiele bardziej uprzywilejowane od „normalnych pojazdów” i kiedy mówię „o wiele bardziej” na prawdę mam na myśli to co mówię. Jeden klakson pana kierowcy i samochody sunące „spokojniejszym” tempem zjeżdżają na drugi pas. Nie było mi dane doświadczyć obrazka, gdzie ktoś by trąbnął na autobus (klakson w tym kraju używa się raczej zapobiegawczo i ostrzegawczo, aniżeli „karcąco” jak u nas, co mi się swoją drogą bardzo podoba) i nikt nigdy nie ma kierowcy autobusu za złe, że wymusił pierszeństwo (prawdopodobnie każdy zdaje sobie sprawę, że ten gość za kółkiem spędza tam prawie cały dzień).

Motory, skutery i inne jednoślady.
Krąży po „internetach” taki nieoficjalny żarcik, że w Bangkoku na zielonym i żółtym się jedzie, a na czerwonym patrzy się tylko wcześniej czy policja jest w pobliżu. Żart śmieszny, ponieważ trochę prawdziwy, aczkolwiek nigdy nie widziałem nikogo ostentacyjnie przejeżdżającego na czerwonym. Nie wiem czy ktokolwiek by widział taką osobę w chwilę po takim manewrze... żywą, trzeba dodać. Faktem jest, że na ulicach nikt na nic ani na nikogo nie czeka (chyba, że właśnie na zielone), więc taki delikwent mógłby szybko zderzyć się ze ścianą pędzących dwukołowców. Nie trzeba chyba mówić że, najszybszą drogą poruszania się po ulicach tej skwierczącej od gorąca metropolii jest podróżowanie właśnie motorem. Najszybszą jak i najbardziej niebezpieczną.
Motor wjedzie wszędzie to punkt pierwszy, proszę zanotować (wliczam w to bardzo wąziutkie uliczki jak i chodniki). Większość kierowców nie utrudnia im jazdy, więc kiedy kilkukilometrowe sznury samochodów czekają na zmianę światła, motory suną pomiędzy nimi sytuując się po chwili na początku kolejki. Owszem, nie ma nic wygodniejszego od motoru. Osobiście, nie posiadam jeszcze tak genialnie praktycznego wytworu motoryzacji, ale kilka razy byłem zmuszony skorzystać z usług „taxi – motocyklistów”. W każdej z nich (sytuacji) musiałem przedostać się z punktu A do punktu B w niemożliwym odcinku czasu, w najgorszych korkach i za każdym razem misja zakończona została sukcesem. Dla motorów korki nie istnieją, więc nie dziwota, że zamierzam podwziąć ryzyko i zaoszczędzić nieokreślone godziny używając tego zmyślnego wehikułu (jeżeli już nigdy nie odwiedzę rodzinnych stron, będziecie przynajmniej wiedzieć dlaczego).
Stoisz w korku, masz jeszcze spory kawałek do pokonania i zostało Ci jeszcze jakieś pięć minut?
Nie ma problemu.


„Taxi! Taxi!” ,czyli zmora każdego turysty.
 Zmora o ile turysta „się da”. Nie jest zasadą, że każdy taksiarz to szuja, ale większość, widząc bladą twarz i nienajtańszy ekwipunek, może zwyczajnie spróbować szczęścia. Co jakiś czas zdarza się to nawet i mi, mimo że mieszkam tu już rok, znam kilka zwrotów po Tajsku, opaliłem się trochę, ale no, wyglądu nie zmienię! Często trochę śmiechu i zwykłe „peng mak maaa” („drogie to panie”) potrafią sprowadzić negocjacje do o wiele bardziej korzystnych, dla mnie rzecz jasna, warunków. Z taksiarzami sprawa jest taka, że najważniejszym czynnikiem jest podejście.   

          KRÓTKI PRZEWODNIK GADKI Z TAKSIARZEM:
Załóżmy, że wychodzimy z terminalu i zaraz po tym jak zmieniamy otoczenie z klimatyzowanego wnętrza lotniska na ścianę gorąca, czającą się tuż za progiem, chcemy bezwłocznie udać się do miejsca o podobnych warunkach atmosferczynych: taxi!
Na początek, aby pan taksiarz wiedział, że nie ma do czynienia z następnym ‘farangiem’, który zjawił się tu w celu darcia mordy na Khao San Road naprany jak świnia i ze względu, przyjechania tu w celu wydania pieniądzy, nadużywania wolności jak i zachowywania się jak . . . (insert insult here), witamy się ładnie uśmiechając się (pamiętajcie – Tajlandia to kraj uśmiechu) i podajemy nazwę docelową. Jeżeli taksiarz poda swoją cenę, która wam nie przypasuje, a uwierzcie żadna Wam nie przypasuje jeżeli jest dytkowana przez kierowcę, a nie przez licznik, mówimy wtedy grzecznie „meter on please” (co znaczy, że na jazdę z włączonym licznikiem się godzisz i wierzcie mi każdy taksiarz zna chociaż tyle po angielsku). Wtedy, jeśli odmówi nie wściekacie się, ponieważ tym sposobem w tym kraju nikt nic jeszcze nie osiągnął (pozytywnegoJ), tylko zamykacie uprzejmie drzwi, życzycie miłego dnia i udajecie się do następnego wehikułu w kolejce. Słowo, że znajdziecie "wybrańca" szybciej niż może Wam się wydawać. Każdy taksiarz ma szyby oraz lusterko, dzięki którym wie co się dzieje wokół niego i jeżeli myślicie, że Was nie obserwuje to możecie być w błędzie. Jeden z nich bardzo szybko dojdzie do wniosku, że lepiej zarobić i ruszyć stąd wrotki niż czekać na kogoś kto się da „nabić w butelkę.”
To tyle. Pamiętamy: uśmiech na twej buzi all the time, reagując najlepiej na wszystko śmiechem (jesteś w końcu w Tajlandii bejbe!) i mijać każdego kto proponuje Wam coś za absurdalną cenę. 80% szans, że ta sama osoba zaraz do Ciebie podejdzie, oferując swoje usługi za o wiele bardziej przystępną stawkę.

Sum - a – sum – a – rum.
Podsumowując, jeżeli jest opcja: płyńcie łódką (możecie wysiąść gdzie chcecie, wsiąść, gdzie chcecie, bilety są tanie, bryza przyjemna, a i korków na rzece raczej nie znajdziecie), MRT oraz BTS zabiorą Was w najszybszym odcinku czasu do najbardziej spopularyzowanych i znanych jak i zaludnionych miejsc (polecam zakupić sobie „kartę podróżnika” i załadować ją powiedzmy za 300 baht, zaoszczędzicie czas na staniu w kolejkachJ), autobusy - godziny wieczorne, songthaewy (krótkie dystanse, zdecydowanie nie podczas korków, bardzo ekonomiczna przejażdżka), tuk – tukiem również warto się karnąć i najlepiej po centrum (jeżeli uda Wam się złapać jakiegoś dobrego ducha, a wierzcie mi i tacy istnieją, obwiozą Was za rozsądną cenę po miejscach, które warto zobaczyć choć raz, a i perspektywa z tego pojazdu ciekawa), taxi – motocykl, bezapelacyjnie najszybszy sposób na dostanie się z punktu A do punktu B (jeżeli mowa o niedalekich dystansach), riksze, o tak, jak najbardziej rekomendowany rodzaj przejażdżki, jeżeli tylko znajdujecie się w Nonthaburi lub prowincji nieco bardziej oddalonej od Bangkoku (dystans nie przekraczający kilkuset metrów).

Gorączka ogółem.
Przyglądając się wszystkim obiektom poruszających się po jezdni (postrzegając co po niektóre manewry jako niezidentyfikowane algorytmy) trudno nadążyć za zasadami, za którymi podąrza dany kierowca czy motocyklista poza jedną ogólnie przyjętą i bardzo dobrze znaną zasadą każdemu mieszkańcowi Bangkoku, którą streściłbym do następującej linii:
„Można? – Można.”
I w ten sposób można zarejstrować okiem naprawdę niesłychane zjawiska i doświadczyć ludzkiej finezji w najbardziej śmiałym wydaniu, jak i jej kompletny brak. Ludze jadący pod prąd, motocykle jadące po chodniku i wiele wiele innych elementów, które składają się na dzień powszedni tu, gdzie słońce jest nieco bliżej niż jakiegokolwiek innego miejsca na ziemi.

+
Dodam, iż za każdym razem kiedy odwiedzałem Londyn jak i żyjąc w nim przez krótką chwilę, myślałem, że wiem coś na temat ścisku, tłoku i korkach spowodowanymi nadmierną liczbą osób na dany metr kwadratowy.
Dziś mogę śmiało powiedzieć, że nie wiedziałem nic.


Do zobaczenia we wstecznym lusterku!

 
   Z.



piątek, 4 maja 2018

AROJ MAK! - czyli obiad za pięć ziko.



       AROJ MAK !
          -czyli obiad za pięć ziko.
     
                           ("Kau kla pau gai kai dau", wersja gigant, czyli ryż z kurczakiem 
                               i warzywami  na "lekko" ostro z jajem sadzonym na szczycie. 
                              Do tego "wywar" na cebuli i czosnku i opcjonalnie jak zawsze
                               najczęściej spotykany sos z mini papryczek - "pik nam pla".)



Właściwie to obiad, śniadanie, kolację, lunch czy też podwieczorek można zjeść o wiele taniej, bo nawet i za 25 baht (co daje sumę jakiś dwóch i pół ziko), ale tego giganta mało co bije na głowę.
Owo miejsce zostało mi pokazane przez Australijczyka, który również jest nauczycielem w szkole, w której się „udzielam” na wielaki sposób. Dużo jednak takich diamentów poznajdowałem przypadkowo. Co więc doradzam każdemu kto odwiedza Bangkok (lub jakiekolwiek inne tereny Tajlandii) to na pewno NIE iść jak dzik za przysłowiową ścieżką żołędzi rozsypaną po tym betonowym lesie i nadziewanie się na liczne pułapki turystyczne, tylko właśnie „dać się zgubić”. W ten oto sposób można odkryć świetne miejsca i pojeść jak król wraz z lokalnymi mieszkańcami za „komiczne” sumy. Wskazówką, którą ktoś mógłby się kierować, rzekłbym jest przeważnie 100% klienteli Tajskiego pochodzenia. Takich mini kulinarnych przystani, gdzie pani domu gotuje sobie szamkę przed domem dla okolicznej ludnośći jest na pęczki, wystarczy wejść właściwie w jakąkolwiek boczną uliczkę. Często łatwo pominąć takie miejsce, jako, że nie jest obwieszone żadnymi reklamami, upiększone żadnym szyldem, ani nigdzie wokół nie idzie doszukać się „spisu treści” czy też „spisu cen”. Sam przeszedłem koło podobnych miejsc setki razy zanim zorientowałem się co tam się tak na prawdę wyprawia. Kuchnia w Tajlandii często jest z tyłu lub z przodu domu pod zadaszeniem, więc to też nie jest jakiś niecodzienny widok.
Odbijając od ‘domowych szamodajni’ udajemy się na główniejsze ulice. Tu zaczyna się drabina, gdzie każdy szczebel wiedzy był zdobywany przeze mnie innego to razu.
Pierwsze pójdą na odstrzał wydaje mi się budki: czyli kram na kółkach. O danej godzinie, pani, albo pan przyjeżdża w dane miejsce i smaży (na grillu) albo przyrządza bardziej skomplikowane posiłki w zainstalowanym w „budce” oprzyrządowaniu (zwykle jest to gaźnik na „woka” i wbudowany, często niemałych rozmiarów, gar). Teraz, zwykle posiadacz takiej budki specjalizuje się w jednym polu i nie bez powodu. Często bywa, że posiadacz i kuchmistrz swojej budki wyprawia nielada czary i ma sztukę przyrządzania danej potrawy opanowaną do perfekcji. Jeszcze raz, świadczyć o tym mogą kolejki pełne Tajskich lic. Nie należy się przejmować tym w żadnym wypadku (chodzi mi o kolejki, jeżeli na takie natraficie), ponieważ przygotowanie takiej potrawy nie zajmuje zwykle dłużej niż, dosłownie, kilka minut (mówię poważnie!). Jest to pierwszy, jak dotąd, kraj, w którym byłem (a byłem już w paru) w którym brak kuchni w moim mieszkaniu mi nijak nie uprzykrzył życia. Jem u siebie na ulicy, pod szkołą, ewentualnie, na rogu, lub dwie ulice dalej (kilka miesięcy rekonesansu i każdy po takim czasie na pewno sobie obcyka, gdzie co dobrego w jakich porach idzie zjeść).

("Kramik na kółkach", gdzie od godzin popołudniowych, czasami
, bywa, że i do 1wszej, 2giej w nocy, Paj gotuje dla każdego kto
    ma trochę grosza. W tym przypadku MENU wybiega grubo poza parenaście pozycji)

Szczebel numer dwa to właśnie czas otwarcia i zamknięcia. Jak może słusznie rozumować, taka budka nie jest otwarta 24 na dobę. W danym miejscu dany kuchmistrz może sobie stać, załóżmy, od 9 rano do 15 i potem zwija mandżur, a na jego miejsce przychodzi inny koleżmistrz ze swoim, często innym kramem. Bywa, że ktoś się pokłóci o parę centymetrów sprzedając na ten przykład banany, jak na przykład na załączonym filmiku:
,aczkolwiek osobiście takich relacji nigdy nie zaobserwowałem. Tajowie to zwykle przyjazny naród (jeżeli nie chcą cię zrobić na siano, bo bywa i tak i podkreślam bywa, co nie jest zasadąJ). 
Jak już jesteśmy przy owocach to tu chyba musiałbym poświęcić odrębny wpis, co chyba uczynię. Nonthaburi, część Bangkoku, jak i zarówno osobna prowincja, gdzie mieszkam, jest tak zwaną stolicą Duriana, przez wielu nazywanym „Królem owoców”. Tu opinie zwykle są podzielone na wyłącznie dwie drużyny, albowiem pana duriana ponoć się albo uwielbia, albo nienawidzi. Rzadko kiedy znajduje się osoby postronne w tym owocowym konflikcie. W Nonthaburi, zwłaszcza w okolicach portu, nawet lampy są upiększone „statuetkami” (nie jestem pewien czy jeżeli coś zwisa z lampy może być statuetką - prawdopodobnie nie) w kształcie, kolorze oraz rozmiarze właśnie owoców duriana. Tu też, jak się niedawno dowiedziałem od przyjaciela, miała niedawno miejsce aukcja, śmiesznie to może zabrzmieć, ale na właśnie jakąś rzadką odmianę duriana (w Tajlandii, mianowicie w Bangkoku, odbywa się również co roku festiwal tego też owocu). Szaleństwo, wiem, ale poczekajcie aż wam powiem co chce Wam powiedzieć... Otóż, aukcję wygrał właściciel pewnej restauracji (co nie dziwi biorąc pod uwagę cenę) za jedyne, uwaga, 300,000 baht. Nie, to nie ściema. Tajlandia jak widać zaskakuje szaleńcami zarówno na ulicach paradujących i wyrzykujących w niebogłosy słabo przeze mnie zrozumiałe słowa w kierunku niewidzialnych odbiorców, jak i na aukcjach wykrzykujących szalone sumy do, z kolei już, widzialnych odbiorców. Ciężko było mi sobie wyobrazić zwycięzce takiej schadzki: że niby pan X po wygranej aukcji wrócił do domu z łupem i po tym jak żona zapytała gdzie był i co robił, on by  odparł: aaaa kupiłem obiad... za 300.000 baht. Ciężkie do przełknięcia, ale to Tajlandia, kraina czarów i dziwów, za co również zdąrzyłem pokochać ten kraj.

Durian, którego "specyficzny", często odpychający zapach oraz smak zrzesza sobie nowe masy fanów (Chińczycy importują tego pana ostatnio ponoć na tony) lub sprawia, że nie chce się po niego sięgnąć drugi raz. 

Lampa/ lampion na wybrzeżu Thanam Non (sercu Nonthaburi) okraszony "figurkami" duriana.


Myślę, że na takie tematy jak osobne restauracje czy nocne markety z szamą musiałbym poświęcić dodatkowy wpis, co obiecuję, że uczynię. Postaram się również sporządzić krótką listę najbardziej sztandarowych posiłków, wraz z nazwami jak każdy z kolei wymówić oraz fotografiami, dla osób planujących odwiedzić ten piękny kraj i pokosztować smaki tutejszej kuchni.

         Tymczasem a
rrivederci.

         Z.





P.S.
Dostałem właśnie zaproszenie od Suan (mojej ulubionej kucharki na ulicy, do której przychodzę, jeżeli mi się uda, nawet trzy razy dziennie, gdzie jakość posiłków wybiega daleko poza okrąg naszej dzielnicy, a cena nigdy nie przekracza 35 baht!) Zaproszenie odnosi się ceremonii „pasowania” jej syna na mnicha. „Dziewczyny”, bo siedzi tam (u Suan) ich zawsze pokaźne grono, a które postaram Wam się bliżej przedstawić pewnego dnia, mówią na to „impreza”. Także jutro zawijamy się do świątyni i na „imprezę”, a w niedziele rano o 6... sam jeszcze nie wiem co, ale też ponoć COŚ ma mieć miejsce. Ciężko odmówić, ponieważ jest to jakiegoś rodzaju, podejrzewam, zaszczyt, a i będzie znowu o czym pisać.

Do poczytania!

Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić.

Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić. Jeżeli chodzi o tę lokację, po prostu muszę rzec, że decyzja odnośnie podzielenia si...