środa, 7 listopada 2018

A MOŻE BY TAK?


A MOŻE BY TAK ?




Naszło mnie tak, niespodziewanie jak atak grypy w połowie sierpnia, aby podzielić się z Wami pewnymi spostrzeżeniami, tym razem, na temat nie do końca przyjemny! Tak! Po raz pierwszy od narodzin tego bloga, mam zamiar odnieść się do moich najstarszych korzeni i jak typowy Polak, trochę ponarzekać. A co nie! Dziś skupię się na tym co mi się nie podoba i żeby było jasne, ten post będzie dotyczył wyłącznie i ekskluzywnie: ludzi.
Temat tabu, można by powiedzieć, zwłaszcza, kiedy ludzie o których się mówi są w zasięgu słuchu (asz Ty, asz Ty.) ,ALE(!), ALE(!) pogadajmy otwarcie!

Mija mi w tym kraju już drugi rok i jako osobie, przeważnie towarzyskiej, dane było mi poznać całkiem spore grono osób wszelakiej maści (mam tu na myśli zarówno narodowość i kolor skóry, jak i poziom życzliwości i podłości), więc nie ma co ukrywać, baza jest.

         Teraz, w przeciągu tych niecałych dwóch lat, ani jednego razu, który mógłbym zapomnieć (a czego nie zrobiłem, bo to tego typu spraw pamięć mam akurat dobrą) nikt kto by pochodził z Azjii, mnie jeszcze JAWNIE: nie znieważył, obraził, nawrzucał, próbował prowokować do bitki, okazał brak szacunku czy przejawiał jakikolwiek inny rodzaj agresjii w moim kierunku w sposób bezpośredni. Co nie znaczy, że podobne perypetie w przeciągu tych dwóch lat w ogóle nie miały miejsca, ponieważ miały. Zacznijmy od początku więc i cofnijmy się do maja 2017 roku i moich pierwszych dni w szkole, w której uczę po dziś dzień. Tajowie są jacy są (każdy pewnie ma tam jakieś swoje odczucia, zarzuty i zażalenia), ale problemów wprost to oni stwarzać nie lubią. Niemal ich życiowe motto „Sabai, sabai” (czyli w luźnym tłumaczeniu „poluzuj sznurówki, nie spinaj się bo nie ma po co”) całkiem efektywnie, stałoby im za każdym razem do tego na drodze. Także moje pierwsze problemy, owszem miały swoje narodziny w pokoju nauczycielskim, ale ich sprawcami nie był nikt pochodzenia tajskiego, a dwóch nauczycieli języka angielskiego spoza Azjii. Jak się szybko okazało, przyczyną „spięcia” byłem ja sam, chcąc, najniezwyczajniej w świecie, wykonywać swój zawód!

           Hej ho!

Śmieszne i przykre zarazem, ale w tym kraju często niestety tak jest, że pochodzenie z anglojęzycznej krainy i biała twarz mogą zapewnić ci pracę, nieważne jakim debilem byś nie był  (o czym z resztą bardzo szybko miałem nieprzyjemność się przekonać). Wyzwiska, pociski, prowokacje, aluzje rzucane w przeróżnych kierunkach były na miejscu dziennym.

Jako, że byłem nowy, jak i zarazem gościem w cudzym kraju, starałem się nie wyrażać swoich opinii zbyt głośno, nie komentować i robić swoje (jak się okazało całkiem słusznie, ponieważ jeden ze wspomnianych panów, już tam nie pracuje, a ja mam do dyspozycji całą klasę dla siebie, hej ho!). Nie narzekałem, nie żaliłem się, między innymi też dlatego, ponieważ do tego czasu zdąrzyłem już zauważyć, iż żaden Taj czy Tajka sami tego nie robią (na poważnie całkiem niespotykany widok) jeśli jednak coś podobnego ma miejsce, rzadko dzieje się to bez nierozłącznego uśmiechu na twarzy. Tajowie nie żywią urazy zbyt długo, jako buddyści są nauczani „odpuszczać”, „puszczać” czy „zapominać” negatywne emocje. Nie jest tak, jak wiele osób, zdążyłem się przekonać, twierdzi, iż nie mają uczuć oraz serca, ponieważ jest to nic bardziej mylnego, Tajowie, również jak udało mi się zasłyszeć, nie tłumią w sobie złych emocji, a po prostu dają im „przeminąć”, puszczając je, nie przywiązując się do nich i jest to wszystko bardzo ściśle związane z Buddyzmem oraz jego naukami (jeśli ktoś ma chwilę, bardzo polecam zajrzeć do jakiś książek, osobiście jestem właśnie w trakcie „Living Buddhism” pióra Julii Cassaniti, która opisuje życie pośród Tajów oraz dokonuje wnikliwej obserwacji w ich sposób funkcjonowania oraz postrzegania rzeczy w korelacji z dziejącym się życiem). Tajowie niczemu nie są tak wierni w życiu codziennym jak ideii „chłodnego serca”, czyli brania wszystkiego na chłodno, nie gorączkowania się, unoszenia czy zbytniego podniecania. „Tham jai”, czyli fraza, która w przełożeniu na polski oznacza „akceptację”, „godzenie się z czymś w sercu”, ma bardzo szerokie zastosowanie w życiu codziennym i z tego między innymi też względu Tajowie nie wydają się przejmować za bardzo niczym. Osobiście, patrząc wstecz na swoje własne życie i spostrzegając kilka teraźniejszych przypadków jest to zaprawdę przykrą sprawą jak wiele osób żyje przeszłością i traci to co jest właściwie najcenniejsze, czyli „tu i teraz”, wydaje mi się, że jest to jedna z najbardziej istotnych nauk jakie poznałem, kiedykolwiek podrózując. „Było, nie ma, po co roztrząsać? Czy to coś da, jeżeli nie da się z tym nic zrobić?” Wydaje się sugerować każda próba zgłębienia tej frazy. Dla niektórych może wydawać się to nieco dziwne, może nawet i surrealne, ale zapewniam, im bardziej się przyglądam moim tajskim ziomkom, przyjaciołom lub ludziom z którymi mam styczność każdego dnia, widzę to coraz wyraźniej. Zanim ktoś zacznie zadawać pytania „po co ta dygresja” wyjaśniam, że to dosyć istotny punkt w tym co mam zamiar przekazać.

Wracając...

Nie mam problemów w nawiązywaniu znajomości, ale NIE z osobnikami, którzy próbują cię zgnoić w pierwszy dzień pracy, obrzucając cię całkiem nieprzyjemnymi przezwiskami; NIE z ludźmi, którzy kiedy rozmawiają o ludziach, szufladkują całe nacje i nie wahają się choćby sekundy, żeby nazwać 70 milionów ludzi kłamcami i tym jeszcze mniej przyjemnym słowem na „k” (bo niby co by mieli do powiedzenia na Twój temat jeśli by nie mieli pojęcia skąd pochodzisz?). Nie lubię kiwać głową „na tak”, kiedy myślę „nie”, nie lubię się z kimś zgadzać tylko dlatego, aby zostać czyimś kolegą i nie należę do grona osób, które szukają wstępu do kółka wzajemnej adoracji i klepania się po pleckach (i nie powiem czym może jeszcze). Stąd też, jak można sobie wyobrazić lub nie, moje życie pośród „kolegów z pracy” nie chyliło się w kierunku przyjemnych zmian. 

Teraz może odbijając na chwilę od mojej szkoły, gdzie swoją drogą nie ma już więcej problemów tej natury, zaglądnijmy do miejsca, gdzie czasem uczęszczam się porozściągać i brać udział w róznych rozgrywkach od koszykówki po ping pong. Grono, które mnie tam przyjęło niemal jak swojego, które w 100% składa się z Tajskiej nacji, w przeciągu pierwszych tygodni sprezentowało mi górę koszulek do gry w ping ponga (prawdopodobnie ponieważ przychodziłem ciągle ubrany w koszulkę do kosza), wzięło mnie pod skrzydła, służyło  radą, trenowało ze mną, zaopatrzyło mnie w lepszy sprzęt, zaprosiło na serię kolacjii integracyjnych i w dniu dzisiejszym wiele z tych osób traktuje jako dobrych znajomych, wszystkich bez wyjątku jako dobre duchy i kilka nawet jako przyjaciół. Tajski „styl bycia” jest często bardzo „nieczytelny” i nie tak „łatwy w obsłudze” jakby mogłoby się wydawać dla kogoś z zewnątrz i wiele razy nasze poznawanie się przechodziło przez stadia zmieszania i serii nieporozumień. „Clash” różnic kulturowych można by rzec, ale dla kogoś kto chce zrozumieć, nie ma rzeczy niemożliwych. Teraz tak jak przez rok nie spotkałem w moich okolicach żadnego rodaka, ni to w Bangkoku ni to w Nonthaburi, tak BAM! BANG! BUM! – stało się. Znikąd wszedł sobie do tego przybytku, gdzie czekałem sobie cierpliwie na swoją kolej do stołu ping pongowego i został mi przedstawiony przez jednego z moich tajskich zuchów, który operuje językiem angielskim, informując, że hooop oto tu przede mną mój rodak stoi. Zaczęliśmy rozmawiać i już w pierwszych 60 sekundach chłopak zdążył podsumować cały naród, jacy Tajowie są, jacy nie są, że chcą tylko od Ciebie Twoich pieniędzy, że nie są Twoimi przyjaciółmi, że to, że tamto, że za przeproszeniem sramto. Odpowiedziałem skromnie, (być może za skromnie), że mam nieco inne doświadczenia i opinie na dany temat, po czym usłyszałem, że może jestem w tym kraju widocznie za krótko. „Wymienimy się numerami?” Nie, nie sądzę.

Nie twierdzę, że żaden Taj mi nie obrobił dupy, nawet kiedy byłem w pobliżu, bo jest najprościej w świecie niemożliwe. Grono mniej honorowych jednostek znajdzie się w każdym społeczeństwie i nie jest to kwestia narodowości.

Ale może by tak...

 Jak już jesteśmy w obcym kraju, jeśli od razu nie chłonąć, to zaczerpnąć trochę innej kultury, spróbować popatrzeć na rzeczy z nieco innej perspektywy, nasiąknąć choć trochę tym czym „oddycha” tutejsza ludność, nauczyć się czegoś nowego, spróbować zrozumieć i tak na prawdę, bezsprzecznie nie robić sobie samemu krzywdy?



Mówiłem, że mnie wzięło.


Się wygadałem.


Z.




Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić.

Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić. Jeżeli chodzi o tę lokację, po prostu muszę rzec, że decyzja odnośnie podzielenia si...