Railay Beach - jak jest ?
Ze
względu na trwającą już „chwilę” porę deszczową, (która zaczęła wpływać na mnie
nieco sentymentalnie) jak i fakt, że minęło trochę od mojej ostatniej wizyty na
wyspach, postanowiłem odwiedzić, choćby na papierze, jedno z najbardziej
osławionych miejsc wypoczynkowych w tym kraju, tak zwany ukryty raj Tajlandii -
Railay Beach.
Na
pytania, co można tam znaleźć, jak można się tam dostać, co można zobaczyć,
czego doświadczyć i ostatecznie czy Railay faktycznie zasługuje na powyżej
wspomniane miano, postaram się udzielić
dość wyczerpujących odpowiedzi tuż poniżej.
Więc do dzieła!
Jako,
iż szczerze wątpię, aby ktokolwiek chciał spędzić 15 godzin w autobusie podczas
wakacji, przejdę może od razu do przyjemniejszych opcjii.
Także!
Po
półtora godzinnym locie z Bangkoku, z lotniska Don Mueang, które obejmuje
wszystkie loty wewnątrz kraju, znajdujemy się na lotnisku w Krabi, gdzie można
wynająć taksę (ze względu na naskakujących na Ciebie tuzin lokalnych
„dorożkarzy” nie będzie raczej z tym problemu) lub dostać się do miasta autobusem,
a stamtąd przetransportować się na molo. Tak, molo. Aby dostać się bezpośrednio
na plażę, stety lub nie, (mi osobiście ten aspekt bardzo przypadł do gustu),
trzeba opłacić przejazd łódką, która kursuje (radzę zapamiętać) w godzinach,
dziennych oraz popołudniowych. W Ao Nam Mao pier, na stały grafik nie ma raczej
co liczyć, więc istnieje pewne ryzyko, które trzeba wliczać w koszta. O wiele
bezpieczniej jest się przetransportować z lotniska do Ao Nang (taksa ponoć 500 baht), gdzie można załapać się na łódkę nawet po zmroku, aż do
północy, a gdzie bilet kosztuje 150 baht za osobę.
Dziób longtaila.
"Rejs" nie zajmuje dłużej niż pół godziny.
Także po drodze można pochłonąć podobne widoki.
Lub wyłonić się spod zadaszenia i zacząć chłonąć pierwsze promienie słoneczne.
Jesteśmy
na miejscu! Co robić?
Na
wstępie poinformuje Was tylko, że jeżeli naprawdę chcecie poznać te miejsce i
poczuć jego klimat, przeznaczcie na nie nieco więcej niż jeden czy dwa dni. To
tak na początek.
Zakładając,
że każdy będzie w stanie znaleźć drogę na plażę, załóżmy również, że nasz dzień
jesteśmy w stanie zacząć od wschodu słońca.
Zjawisko to można zaobserwować na
wschodniej plaży (Railay East), która tak naprawdę nie jest już plażą, a
zwyczajnie portem, gdzie cumują łodzie i przybijają longtail boaty. Na samym
jej krańcu jednak znajduje się ścieżka wiodąca na plażę Phra Nang, w połowie, której (po lewej stronie, na ścianie klifu) znajduje się szlak wiodący w górę.
Jako, iż podejście jest bardzo strome i nie okraszone żadnymi znakami, łatwo jest je ominąć. Nam, z naszymi super zdolnościami nawigacyjnymi, udało się
tego dokonać aż dwa razy. Także nie przejmujcie się za bardzo, jak Wam coś
podobnego się przydarzy. Sama wspinaczka na punkt widokowy nie powinna Wam zająć
więcej niż pół godziny (15 minut jeżeli chcecie sobie zadość uczynić brak
porannej gimnastyki). Szlak nie jest do końca z rodzaju „nawet berbeć tam
wejdzie”, więc zachowałbym pewne środki ostrożności. Od czasu do czasu robi się
dość stromo, a po ulewnej nocy nawet i dość ślisko (radziłbym wziąć zmienne
obuwie). Wzdłuż całej trasy jednak biegną pomocnicze liny i po odbytym
doświadczeniu można jedynie rzec, że nie taki straszny ten diabeł, jak go
malują. Widok może albowiem wyglądać następująco:
A
i o pewnych godzinach można zastać tam nieco bardziej rdzennych mieszkańców.
Sam
punkt widokowy to jedynie połowa wędrówki, jako, że szlak wiedzie dalej. Co
ciekawe, w następnej kolejności wiedzie on w dół i tu się zabawa zaczyna, choć znalazły się osoby, które mając za sobą 90% przebytego
szlaku, mówiły „niee no ja zawracam”. W sumie patrząc na to z pewnej
perspektywy nie każdy musi lubić adrenalinę choćby w najmniejszych dawkach, ale jeszcze raz: „nie taki diabeł...”
'the struggle is real'
droga powrotna
Trasa, trochę wymęczyła, ale i przyniosła sporo satysfakcji.
*dla bardziej wymagających graczy, znajdziecie tam zejścia oraz wejścia wymagające trochę więcej krzepy i odwagi (warto!).
Po
wykąpaniu się w lagunie, która, owszem znajduje się na samym dole, jak i zarówno
na końcu szlaku, oraz po powrocie na drugą stronę, nie będziecie raczej mieć ochotę
na nic innego, jak zimne piwko i chwilę relaksu na plaży.
A więc przejdźmy do bardziej piaszczystej części miejsca.
Phra Nang Beach
Na
samym Railay mamy teoretycznie trzy plaże. Railay East, Railay West oraz Phra Nang Beach. Railay
East, o której napomknąłem wcześniej, nie powinna raczej nosić tego miana,
jako, że nie ma tam choćby skrawka, gdzie możnaby się powylegiwać (łódki,
łodzie, beton i brak piasku), jest
miejscem docelowym podczas Twoich wieczornych wojaży, więc radziłbym zapamiętać
(temat rozwinę lada chwila). Phra Nang, do której najbliżej od laguny jest nie
tylko całkiem spoko plażą, spotem, gdzie
amatorzy wspinaczki znajdą coś dla siebie, ale również miejscem, gdzie można się natknąć na bardzo specyficzną jaskinię.
Miejsce
to jest najchętniej odwiedzane przez pary starające się o dziecko i w ten sam
sposób, składając w ofierze figurkę w kształcie penisa, proszące o płodność.
Słyszałem, że w danym celu ludzie potrafią tu zajrzeć z całkiem odległych
rejonów. Po reakcjach ludzi znajdujących się w danym czasie w zasięgu ucha,
można było dojść do wniosku, że tak jak dla jednych stanowi to miejsce kultu, tak
dla innych pozostaje zwyczajnie jaskinią pełną kutasów.
Hej,
ho!
Na
plaży idzie coś zjeść, jak i przedreptać czy przepłynąć (w zależności od
wzrostu i poziomu wody jak mniemam) do małego klifu jakieś 50 metrów od plaży.
Dla nocnych kotów, zdradzę mały sekret, na tejże plaży późno w nocy, kiedy mało
co tam się już pali (ze sztucznych świateł), można zaobserwować prawdziwy wysyp
planktonu i całą chmarę małych krabów zakopujących się w piasku. Nie wiem jak, często się to zdarza, ale wiem, że widok był nieziemski, z plażą pod stopami
wyścieloną niemal fluorystycznie świecącym planktonem po niebo równie bogato
wyścielone gwiazdami (bardzo miły widok, dla mieszkańca Bangkoku, w którym
gwiazdy każdej nocy można policzyć na palcach jednej ręki). Z dala od świateł aglomeracji
w bezchmurną noc jest zaprawdę na co się gapić.
Ale, ale, wróćmy na ziemię i przy okazji zmieńmy plażę!
Najbardziej znana jak i najbardziej uczęszczana Railay West.
Railay West
Następna
w kolejności jest Railay West, gdzie, ktokolwiek nie dotarł na Railay prędzej
czy później jest skazany na to, aby się znaleźć. Wiele zależy od pory roku, jak
słyszałem (niestety w tym Wam nie pomogę, będziecie musieli zrobić osobny
research w tym spektrum) , ale ja byłem zarówno w październiku jak i w kwietniu
i nie znalazłem ani jednego powodu do narzekań. Pogoda sprzyjała. Bywa, że
plaża jest całkiem pełna, ale z tego, co zauważyłem nie o każdej porze dnia.
Można tam standardowo się wysmażyć, wypożyczyć kajak, zostać wymasowanym od
stóp do głów, popłynąć do Ao Nang, wybrać się na wycieczkę speedboatem po
okolicznych wyspach:
na których można ponurkować
pochłonąć przyrodę
lub poczytać książkę, czemu nie?
W asortymencie każdy na pewno znajdzie coś dla siebie, albowiem jest w czym przebierać i są to miejsca, które naprawdę warto odwiedzić, jak między innymi wyspa James'a Bond'a, gdzie nakręcono sceny do "The Man with the Golden Gun" z niezawodnym wtedy Roger'em Moor'em. Wycieczki obejmują różne pory dnia, co warto wziąć pod uwagę.
Będąc na Railay West szkoda by było ominąć zachód słońca, bo może trafić się zaprawdę majestatyczny widoczek.
Również na końcu tej
plaży znajduje się przejście do następnej plaży: Tonsai.
Tonsai.
Tu doradziłbym dostać się na plażę jedną drogą, a wrócić drugą, ponieważ warto.
Jedna, jak wspomniałem wiedzie przez klify i trochę zieleni na Railay West,
druga, ciągnie się przez dżunglę, a spacer zajmuje niecałe pół godziny. Po
wyjściu z dżungli znajdujemy się z powrotem na Railay, nieopodal kolejnego
punktu wspinaczkowego i nieco obszerniejszej jaskini, pełną nietoperzy, która z
kolei jakoś nie wzbudziła zbyt mocno mojego zainteresowania. Będąc na Tonsai,
po nacieszeniu się tamtejszą plażą, po drodze na szlak prowadzący przez
dżunglę, polecam odwiedzić bar stojący otworem dla wszystkich narodowości z
szerokich uśmiechem, a którego personel
pała rzadko spotykanym entuzjazmem. Bar nosi dość sztandardową, jak dla
Tajlandii nazwę „Sabai, Sabai” (co znaczy jak już pewnie tłumaczyłem tysiąc
razy „wyluzuj ziomeczku”, „take it easy”, „chill out”) i którego klimat można poczuć od razu po
zawitaniu tam. Pośród bardzo miłej muzyki, można tam zagrać w bilarda na krzywo
postawionym stole (doprawdy niespotykany czelendż), zakupić nie tylko piwo, a i
wypić coś „ciekawszego” niż kokosa.
Kiedy
odhaczyliśmy już wszystkie plaże i wróciliśmy z powrotem na Railay droga do
„gdziekolwiek znajduje się Twój hotel” wiedzie wzdłuż klifów, gdzie bardzo
często gęsto można napotkać tych ciekawych osobników:
Dużo śmiechu, tyle powiem.
Niezależnie,
gdzie zostajecie, jeśli nie macie śniadania w cenie, radziłbym nie jadać w
hotelu a bujnąć się na Walking Street, na której jest centrum gastronomicznej
strefy tego miejsca oraz popołudniowego relaxu. Nie pamiętam konkretnych nazw,
ale kilka posiłków było naprawdę wartych pieniędzy. Będąc nad morzem fani owoców
morza powinni być bardziej niż zadowoleni celując w te oto pozycje. Na Walking Street znajduje się punkt medyczny, zaskakująco, ponieważ od razu obok
strzelnicy oraz punktu, gdzie można wykupić kurs na „paddle boarding”. Niestety
ta przyjemność mnie ominęła, ale polega to na utrzymaniu równowagi na pokaźnych
rozmiarów desce, stojąc prosto oraz wiosłując. Deska jest podświetlona od
spodu, więc kilka takich desek zbitych w grupę na wodzie po zmroku może dać
całkiem miły dla oka efekt. W ten oto sposób zwiedza się przeróżne jaskinie i
inne przejścia, jest również opcja na „Starlight Tour” oraz „Sunset Trip”.
Co
jeszcze!
Nie
wiem jak Wy, ale ja lubię się powylegiwać na plaży z dobrą książką i czasem tak
mi zejdzie kilka godzin, a bywa, że i pół dnia (ale jak mówiłem bywa i się tym
raczej nie przejmuje, ponieważ nie jadę na wakacje czasu liczyć). Jeżeli jednak
ktoś nie lubi za długo smażyć się w pełnym słońcu, kąpać się w morzu, lub
ganiać za freesbee, może zawsze wykupić wycieczkę po okolicznych wyspach jak my
„speedboatem” co razem z moją siostrą pewnego razu uczyniliśmy. Zajmuje to
kilka godzin, a i wydaje mi się, że spoko opcja. Jeżeli ktoś się mimo wszystko
szybko znudzi, lub zdąży odhaczyć wszystko w ekspresowym tempie pozostaje
podróż do Ao Nang. Rejs nie trwa więcej niż pół godizny i w godzinach dziennych
kosztuje mniej niż 100 baht z tego co pamiętam. Tam jest również co robić, ale
może o tym innym razem. Railay jest bardzo ciekawie umiejscowione i wiele osób
zahacza o nie po drodze do innych miejsc. Można z niego albowiem dostać się
drogą wodną na Phi Phi, Koh Lantę, Phuket, Koh Yao Yai czy inne rejony.
Po
zmroku!
Walking
Street oferuje pewnego rodzaju wybór i na kolację raczej wybieraliśmy się
właśnie tam, znajduje się tam również Reggea Bar, który funkcjonuje chyba
najpóźniej ze wszystkch, gdzie specyficzny zapach w powietrzu podpowiada nam co
można tam zakupić poza alkoholem. Osobiście jednak, na wieczorne eskapady
polecam Railay East z wyróżnieniem jednego miejsca, jakim jest The Last Bar.
Bardzo miła atmosfera, muzyka na żywo (często manager, Tajski odpowiednik
Dwayne’a Johnsona, gra na gitarze i śpiewa i to całkiem zacnie), spoko cocktaile, ludzie z
całego świata oraz kilka razy w tygodniu walki Muay Thai, gdzie przyznać muszę (możliwe całkiem przez
to, iż nigdy wcześniej nie widziałem tego na żywo), ale byłem pod wrażeniem! Pierwsza walka wydała się czymś w rodzaju
rozgrzewki oraz humorystyczngo wstępu, ponieważ zawodnicy wyglądali bardziej
jak emerytowani taksówkarze.
Następna zaś walka, była już nieco bardziej ekscytująca.
Walka zawierała kilka ognistych scen, ale niestety ze względu na ograniczone pole manewru, na tej stronie, nie mogę podzielić się wszystkim .
Co do ognia, widziałem ich pokazy w kilku miejscach i
jak dotąd The Last Bar jest moim ulubionym.
Także
odpowiadając na pytanie czy Railay zasługuje na dane miano, hm, ja znalazłem tu
to czego szukałem, a nawet i więcej, więc wyjmując z obrazka nieprzyjemny ryk
silników łodzi (do którego tak na prawdę można się przyzwyczaić dosyć szybko)
to owszem jest to jedno z moich ulubionych miejsc, w których dane było mi zagościć.
Czy
dobrze wspominam? Myślę, że 9 na 10.
Czy
tam kiedyś wrócę?
Z
całą pewnością.
Diamond Cave Resort.
Tonsai.
Patrząc na to zdjęcie
wydaje mi się, że piasek w butach można skojarzyć z czymś bardzo przyjemnym.
Do poczytania.
fot. Paulina Kowalska i Z.
Jeśli chcesz poczytać lub zobaczyć więcej wpadnij odwiedzić nas na facebook'u:
https://www.facebook.com/zgredwpodroozy/
Z.
Z.
Fantastycznie opisane, właściwie wiem wszystko co mi potrzebne😀👍
OdpowiedzUsuńTrzymasz poziom,ja trzymam kciuki co by ten poziom się nie zmienił!
OdpowiedzUsuń