Niekończąca się opowieść, czyli starcia z Tajską biurokracją.
Narzekaliście kiedyś na przydługie
kolejki w urzędach, ślamazarne procesy, odsyłanie z piętra na piętro,
wypełnianie ton druczków i powracanie w te same miejsce już następnego dnia?
Dodajcie do tego jeszcze stos skopowiowanego po dziesięciokroć każdego jednego
dokumentu jaki posiadacie i czegokolwiek co jest od Was wymagane i zaraz po tym
zapraszam do Bangkoku, zapewniając, że to co dotychczas doświadczyliście to
jedynie preludium.
Jeżeli
kiedykolwiek „zdarzyło” się Wam zaklnąć pod nosem na system administracji w
Waszym rodzimym kraju, pocieszam (albo i nie), że sprawa ma się bardzo podobnie
jak do korków w Warszawie czy Londynie, porównując je z tutejszymi. Porównania
raczej nie ma.
W Tajlandi, „wycieczka”
do urzędu imigracyjnego, gdzie może nie spędza się „AŻ TAK” dużo czasu, ale
droga aby się tam znaleźć często prowadzi przez znój, pot i ciernie, często
może wycieńczyć człowieka z wszelakich złóż cierpliwości (jakie by on nie
posiadał), przyprawić o zawrót głowy, po stokroć wypełnić nasze dni niedowierzaniem
oraz bardziej niż pewne, zaszczepić w nas długotrwałą niechęć do tego typu
instytucji.
Kilkudniowe
wycieczki poza granice kraju, kompletowanie dokumentów, tłumaczenie dokumentów,
ponowne tłumaczenie dokumentów (ponieważ pierwsze tłumaczenie okazało się
niewystarczające), podpisywanie stosu kopii, ponowne podpisywanie kopii
(ponieważ ktoś coś pominął), wycieczki do placówek, które po: pobraniu odcisków
palców, ustalą czy nie jesteś ścigany przez interpol, lub pobraniu próbki
krwii, czy nie masz rzeżączki, to tylko te z których pamiętam, a naprawdę nie
są to wspomnienia, które chciałbym za wszelką cenę utrzymać w pamięci po kres
swych dni.
Wszystko to co nadmieniłem (i o wiele więcej) wiąże
się z długimi godzinami, dniami, a i bywa tygodniami czekania oraz oczywiście z
serią niekończących się wydatków. Nieskromnie powiem, że mnie cały „ten
proces”, a właściwie seria procesów, aby znaleźć się „legalnie” w miejscu, w
którym się znajduje, kosztował sumę pieniędzy, za którą mógłbym podróżować po
Tajlandii przez miesiąc „na oszczędnej stopie”, a przez dwa tygodnie jak prawdziwy
burżuj, eksplorując różne znamienite zakątki tego przepięknego kraju, zamiast
zwiedzania urzędów i innych placówek, oraz przekraczania granic w miejscach,
gdzie najciekawszym z lokalnych spotów jest okoliczny market.
Nie będę się "chwalił", ale na te wszystkie „przyjemności” wydałem ponad „równowartość” mojej wypłaty, aczkolwiek znam jednostki, które były zmuszone wydać trzy razy większe sumy, lecz tu z kolei wydarzyło się to przez głupotę lub zaniedbanie. Rzadko kiedy jednak spotykam się z kimś, komu by to zajęło krócej niż mi. Goście, którzy byli tu długie lata przede mną, bywało, że minęło im trochę zanim zostali ostatecznie obdarowni roczną wizą, którą tylko trzeba podbić raz na jakieś trzy miesiące i nic poza tym. Oczywiście, wiele również zależy od „placówki organizującej”, bądź takiej, która ci pomaga to wszystko „zgrabnie” ogarnąć. Słyszałem, że istnieją szkoły, które potrafią to załatwić niemal „od ręki”. Słyszałem o tym również tak rzadko, że nie wiem czy to nie kwestia posiadania dobrych znajomości, czy już może mit.
Nawet Tajowie narzekają na tutejszą biurokrację, a trzeba wiedzieć, że Tajowie meeeeega rzadko na cokolwiek narzekają.
Nie będę się "chwalił", ale na te wszystkie „przyjemności” wydałem ponad „równowartość” mojej wypłaty, aczkolwiek znam jednostki, które były zmuszone wydać trzy razy większe sumy, lecz tu z kolei wydarzyło się to przez głupotę lub zaniedbanie. Rzadko kiedy jednak spotykam się z kimś, komu by to zajęło krócej niż mi. Goście, którzy byli tu długie lata przede mną, bywało, że minęło im trochę zanim zostali ostatecznie obdarowni roczną wizą, którą tylko trzeba podbić raz na jakieś trzy miesiące i nic poza tym. Oczywiście, wiele również zależy od „placówki organizującej”, bądź takiej, która ci pomaga to wszystko „zgrabnie” ogarnąć. Słyszałem, że istnieją szkoły, które potrafią to załatwić niemal „od ręki”. Słyszałem o tym również tak rzadko, że nie wiem czy to nie kwestia posiadania dobrych znajomości, czy już może mit.
Nawet Tajowie narzekają na tutejszą biurokrację, a trzeba wiedzieć, że Tajowie meeeeega rzadko na cokolwiek narzekają.
Moja dobra
przyjaciółka ubiegała się o wizę, aby wylecieć z kraju i zamieszkać w Danii.
Trzymiesięczna wiza. Pozyskanie jej kosztowało ją niemal dziewięć miesięcy,
przebukowywanie biletów, niekończące się wycieczki po budynkach rządowych, lista
wydatków, zbieranie dokumentów, wypełnianie dokumentów, aż w końcu anulowanie
biletów i zakup nowych.
MA – SA – KRA!!!
Prawo zmienia
się tu co przysłowiowy tydzień, a jeśli nawet nie, to na pewno co kilka
miesięcy, tak że naprawdę trudno nad nim nadążyć jak i nad wymogami odnośnie
przeprowadzenia danego procesu. Nawet
moja szefowa, która A) posiada dosyć sporą firmę i B) jest aktywnym prawnikiem,
często gęsto musi przedzwonić w parę miejsc, aby się upewnić, że coś nadal robi
się w stary sposób czy już może wymagane są nowe druczki, tłumaczenia i lista
niezbędnych dokumentów, oraz oczywiście nie zapominajmy milion kopii do
uzupełnienia obrazka.
Powiadam Wam zaprawdę, przed moim przylotem tutaj, nie miałem pojęcia „na co się piszę” odnośnie terminu biurokracji i gdybym wiedział, miałbym małe tete-a-tete z moją mniej cierpliwą stroną.
Powiadam Wam zaprawdę, przed moim przylotem tutaj, nie miałem pojęcia „na co się piszę” odnośnie terminu biurokracji i gdybym wiedział, miałbym małe tete-a-tete z moją mniej cierpliwą stroną.
Każdemu
śmiałkowi, który myśli o przesiedleniu się tutaj, życzę dużo cierpliwości, bo
jej największy sprawdzian może właśnie mieć miejsce w tym jakże pięknym, ale też
mającym swoje skazy kraju.
Kiedy
już ogarnie się roczną wizę i pozwolenie o pracę, pozostaje nam jedynie co trzy
miesiące wbić do emigracyjnego i podbić paszport potwierdzając, że nadal się ma
ten sam adres.
Szerokości.
Szerokości.
Cierpliwości.
I
do poczytania!
Doświadczenia warte przekazania, chociaż czy warte przeżycia? Ogromna nauka pokory 😎
OdpowiedzUsuńZgadzam sie z tym i z tym :)
OdpowiedzUsuń