Pożar w gębie, czyli 10 w skali ostrości.
Pierwszy
mój posiłek, który sprawił, że znienacka chciałem mieć gaśnicę przeciwpożarową
pod ręką z całkiem realnym zamiarem jej użytku na sobie, zdarzył się jakoś
podczas pierwszych miesięcy pobytu w Tajlandii jeszcze X czasu przed
jakimkolwiek pomysłem na blog i gromadzeniem materiałów. Z czego się cieszę
swoją drogą, bo zaprawdę miałbym spory dylemat czy chciałbym publikować ów
materiał. Wy napewno byście mieli spory ubaw, ja do końca nie jestem
przekonany.
Odpowiadając,
jak to już miewam w zwyczaju, na pytanie jeszcze nie zadane: „dlaczego podczas pierwszych miesięcy, a nie tygodni?”,
odpowiadam. Naturalnie, miałem epizody z czymś zwykle ostrzejszym niż jedzenie
do którego byłem do tamtego czasu przyzwyczajony oraz takie kiedy myślałem, że
to już level hard, ale ten jeden jedyny raz zapadł mi w pamięć jako prawowity
„chrzest ognia.” Nie pamiętam do końca co to było (podejrzewam, że ‘nam
tok’), ale z całą pewnością było przyrządzone pod rodowitego Taja, co to lubi w
dodatku jego jadło „pet mak mak” (co w luźnym tłumaczeniu znaczy: ostre jak sam
szatan i stu diabłów). Zwykle Tajowie widząc turystę, lub choćby kogokolwiek z
zachodu przyrządzają posiłek w wersji łagodnej, w końcu chcą aby klient zjadł
co zostało przyrządzone i wrócił po jeszcze, prawda? Aczkolwiek zdarzały się
przypadki, że widziałem pełne talerze pozostawione nietknięte przez klienta i te
wersje „złagodzone” okazywały się czasem „ciutkę” za ostre.
Pożar.
Zwykle,
zarówno zwiedzam tereny, poznaje ludność jak i
smaki tutejszej kuchni w pojedynkę. Tym jednak jakże pamiętnym razem
zostałem zabrany przez dwie znajome mi Tajki (jedną znaną mi już jakiś odcinek
czasu „Tea”, drugą jej koleżankę „E”) w miejsce, gdzie nie widziałem żadnej
bladej twarzy (jak jeszcze nie wspominałem to napomknę teraz, że to właśnie za
takimi miejscami powinniście się rozglądać jak już tu wylądujecie). W każdym
razie, miejsce znajdowało się czort sam wie gdzie, na jakimś poletku z wieżą
wysokiego napięcia, gdzieś pośrodku siatki ulic skonstruowanej przez tego monstrualnego, niezmordowanego pająka, jakim
jest Bangkok. Pokładając całe moje zaufanie w Tea, która spędziła większość
życia w tym mieście, przez myśl mi nie przeszło nawet kwestionowanie jej wyboru.
Tak jak miejsce z całą pewnością nie było znane żadnej bladej twarzy, tak z całą pewnością było popularne pośród
lokalnej ludności. Większość stolików była pozajmowana i my sącząc po chwili
zimny browek z kubełkiem lodu pośrodku naszego stolika, zaczęliśmy oczekiwać na
jedzenie. Po chwili zaczęły zjawiać się dania (nigdy nie trwa to dłużej niż
pięć minut). Jedno, drugie, trzecie, czwarte... Warto wiedzieć, że kiedy idzie
się do lokalu w osób więcej niż dwie (3,4,5...) zamawia się kilka różnych dań i
wielką michę ryżu, aby można było wszystkiego spróbować, podzielić się, a
następnie podzielić rachunek. Świetna sprawa, ponieważ nie raz można się objeść
po szyję, spróbować 5 nowych dań i zapłacić za to 15 złotych. Ale, ale! Do
tematu! Zajadamy sobie to i tamto i przyszła w końcu pora na danie, którego
jeszcze nie próbowałem. Bez zastanowień widelec poszedł w ruch, kubki smakowe
doświadczyły wniebowstąpienia i zaraz po nim... przyszła pora na konsekwencje i
żar ogni piekielnych. Znikąd, cały mój otwór gębowy: podniebienie, gardło,
język: dosłownie się paliły! Nie pamiętam czy kiedykolwiek wcześniej
wypiłem dwa kufle piwa pod rząd w tak szybkim tempie (co i tak nie pomogło do
końca!). Ponoć w najbardziej ekstremalnych sytuacjach to cukier łagodzi
„pożar”, nie napoje zimne (radze zapamiętaćJ). Dopiero po kilku kostkach lodu, które wkładałem
jedna po drugiej do buzi, oraz kilka litrów potu, który się ze mnie wylał w
międzyczasie, zacząłem odczuwać coś na kształt komfortu. Dziewczyny naturalnie
miały radość życia (kabaret w cenie posiłku), a ja? Że ambitna ze mnie dusza
czasami, co niestety też często chodzi w parze z lekkomyślnością, podjąłem
dalszą walkę. Naprawdę uwiedziony i tu mam na myśli szczerą zajawkę danym daniem (tak, naprawdę mi tak smakowało), postanowiłem najzwyczajniej w świecie
kontynuować konsumpcję. Założyłem, że w ten właśnie sposób uodpornie się na
tego typu „ostrość”, no bo jak inaczej zwalcza się strach przed ciemnością, jak
nie przez stopniowe zanurzanie się w nią coraz głębiej? W taki właśnie sposób,
za pomocą kolejnych dwóch butelek piwa i kubełka lodu, „spałaszowałem” kolejne
trzy widelce danego dania!
Papryczki, które stanowią główny składnik "prik nam pla".
Som tam
thai.
Czyli
sztandarowa potrawa, a już zdecydowanie najpopularniejsza z Tajskich „sałatek”.
Tu chyba przywołam moją siostrę (mam nadzieję, że się nie obrazi), aby
naświetlić Wam nieco inną perspektywę, jako że moja jest nieco rozmyta.
Mianowicie nie pamiętam swojego „pierwszego razu” z tym kulinarnym cudem.
Przed
przedstawieniem wam danej scenki, chciałbym przedstawić wam wpierw skład danego dania:
2 ząbki czosnku
Do 5 Tajskich
papryczek (ze zdjęć to te długie)
2 łyżki stołowe
prażonych orzeszków
1 łyżka stołowa
sosu rybnego
1 łyżka
palmowego lub brązowego cukru
1 do 2 limonek
1 łyżka stołowa
suszonych krewetek
1 do 2 Tajskich
pomidorków (pokrojne w ćwiartki)
1 garść papaji obranej
rzecz jasna i pociachanej w paski
Fasola
strączkowa (a właściwie coś zielonego i strączkowanego, ale nie
przypominającego nic co jest przynajmniej mi znane).
Liczby podałem zgodnie z przepisem, ale wiadomo każdy kuchmistrz przyrządza potrawę wg własnych
zastosowań i proporcji.
Som tam thai - wersja z orzeszkami.
Tajskie papryczki, używane do som tam...
Teraz, kiedy już
wiecie co stanowi skład tej magicznej potrawy, wiedzcie też, że po mimice mojej
siostry, jak i wydaje mi się mojej również, można od razu powiedzieć czy coś
nam się podoba czy nie. Pierwszy widelec wywołał wydaje mi się falę lekkiego
szoku, wygięcie ust w charakterystycznym grymasie w reakcji na „kwaskowatość”
potrawy oraz oczywiście kilka chrząknięć, które wymagały nagłego użycia wody do
ich złagodzenia.
Dziś się śmieje,
ale pamiętam również, że jak wiele rzeczy, które są dla nas totalnie obce,
człowiek potrzebuje czasu, aby się do nich przyzwyczaić, stąd nie podejrzewam,
a wiem, że moja pierwsza przygoda z som tam thai, inaczej zwanej jako ‘papaya
salad’, nie mogła się tak bardzo różnić od tej, jaką przeżyła moja siostra.
Ponadto wydaje mi się,
że:
Wiele
nowych dań uderza w nasze kubeczki smakowe wywołując tak mieszane
uczucia, że sami nie wiemy co do końca myśleć o danym zestawieniu smaków. Bywa,
że jest to zaskoczenie, rozczarowanie, a i nawet uczucie bycia oszukanym,
ponieważ zakładaliśmy (bądź słyszeliśmy), że dana potrawa smakuje inaczej, ale
przecież każdy ma swoje własne narzędzia smakowe i każdy reaguje inaczej.
Reakcje mogą być przeróżne, ponieważ wszystko co dla nas nowe, tak bardzo różni
się od tego co znamy, bądź dotychczas znaliśmy.
Dzisiaj, za
każdym razem kiedy stołujemy się razem (to znaczy moja siostra i ja) i jest
opcja zamówienia som tam thaia, jest to pozycja obowiązkowa numer jeden.J
Inne rodzaje
sałatki z papaji:
-Som tam boo pla
– zawiera sfermentowany sos rybny w krabem (capi jak cholera! Kiedyś jakiś
kelner niósł to obok mojego stolika i gdyby nie mój Tajski znajomy, który
pośpieszył wtedy z wyjaśnieniem dalej bym myślał, że ktoś nie domknął drzwi od
toalety)
- Tam ba –
zawiera ponoć wszystko plus ślimaki.
- Tam sua –
wersja z noodlami.
Jedna z faz procesu przyrządzania sałatki z papaji. W szkołach dzieci nauczane są również praktycznych umiejętności.
Bon apetite!
Z
Z
Pióro ostre jak prik nam pla xD Pozdro!
OdpowiedzUsuńdobre!!1
OdpowiedzUsuńOstro ale ze smakiem!Po przeczytaniu powyższej lektury zdecydowanie jestem za wprowadzeniem nowego przedmiotu w polskich szkołach,zamiast religii, proponuję-kuchnie świata!Filip NA PREZYDENTA!!!!!!!!!!!!
OdpowiedzUsuń😳😵🌶🌶🌶🌶🌶🌶🌶
OdpowiedzUsuńogień jak lubię. :D
OdpowiedzUsuńJacek, uspokój się. Niech Filip żyje w lepszym świecie.
OdpowiedzUsuń