Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić.
Jeżeli chodzi o tę
lokację, po prostu muszę rzec, że decyzja odnośnie podzielenia się nią z
większym gronem nie przyszła mi wcale łatwo. Jest to, zaprawdę, jedno z
nielicznych miejsc na ziemi, które odkryłem przypadkiem, bez otrzymania jakichkolwiek
rekomendacji bądź współrzędnych, traktując je od tamtego czasu jako jedną
ze swoich prywatnych, samodzielnie wyłowionych pereł. Jak samolubną
istotą byłbym jednak (!) zostawiając jej blask dla garstki
przyjaciół oraz moich własnych oczu ?
Koh Si Chang:
A więc dlaczego ?
Poza samymi
współrzędnymi, które czynią wyspę najbardziej zbliżoną do granic Bangkoku, pomimo swojego niewielkiego rozmiaru, oferuje ona wszechstronny wachlarz miejsc wartych odwiedzenia. Na wstępie jednak
chciałbym ostrzec, że jeżeli ktoś oczekuje przepychu, „zwesternizowanej”
rodzaju wyspy, gdzie McDonald's stoi na każdym rogu, ulice w nocy huczą od imprez
i ze względu na nadmiar samochodów trudno o wdech świeżego powietrza, być może nie jest to miejsce, którego szuka. Koh Si Chang na pewno nie jest typowym punktem
turystycznym na mapie poszukiwacza piasku, palm oraz wygody. Owszem,
znajdziecie tam plażę, z kilkoma palmami również nie będzie problemu, a i dla
tych bardziej wymagających znajdzie się coś o wyższych standardach niż pokój za
700 baht za noc na dwie osoby do podziału, lecz całe unikalne piękno tego miejsca tkwi w tym, że znajdziecie tam o wiele więcej niż tylko to.
Wyspa
oferuje przede wszystkim spokój, świeże powietrze, brak przepychu,
zadowolonych z życia oraz przyjaznych mieszkańców jak i liczne miejsca, gdzie
można udać się na spacer, wliczając w to marinę, wybrzeża, kilka ciekawych
świątyń oraz ziemie pałacu, do którego wstęp pomiędzy godzinami porannymi a
godziną siedemnastą jest całkowicie za darmo.
Tu można przycupnąć na jakąś kawę podczas "szwędaczki" po Chudadhuj Palace.
Marina.
Ten oto spacerniak, w okoliach którego król Rama V
siadywał obserwujać park i przyrodę
wciąż jest w trakcie rozbudowy.
Z "białej budki" zdjęcie cyk.
Sunset.
Chińska świątynia.
Świątynia została założona
podczas panowania dynastii Ming i nawet dzisiaj odbywają się tu pielgrzymki, nawet z tak dalekich miejsc jak Pekin czy Jakarta, stąd też nie dziwi tak duża
liczba ludzi z Chin, Japonii czy innych azjatyckich krain odwiedzających wyspę.
Z zewnątrz.
Step by step, a trochę ich jest.
Gdzie chińska świątynia tam i smoki znajdziesz.
Zapach świeczek i kadzideł też nie obcy tu.
A tu akurat miałem lekkie "zdziwko".
Light through the heart.
Make or rather write a wish.
Pomyśl, a właściwie napisz życzenie
Nie, to nie krzyż.
Odcisk Buddy.
Jest
to najwyżej osadzony budynek, który wydaje mi się, że pełni funkcję nie tylko
miejsca kultu, co nielichego punktu widokowego. W godzinach dziennych urzęduje
tam mnich udzielając różnego typu „namaszczeń” oraz odprawiając nieznane
mi rytuały (takich jak wspólne rozwijanie czegoś co wyglądało na kłębek nici) . Poza
rzuceniem okiem na artefakt, który został przywieziony z odległych terenów Sri
Lanki, gdzie wierzy się Budda Gotama żył wiele lat temu, można również nasycić
oczy widokiem, który prezentuje dany punkt.
W dzień.
W nocy.
Trzykrotne
uderzenie w dzwon, ma na celu
ponformowanie dobrych duchów
o Twojej obecności, jak i przyniesienie szczęścia.
Więc czemu by nie ?
Jeżeli ktoś miałby ochotę na spacer mało uczęszczaną ścieżką, to z tyłu, w miejscu, które wygląda troszkę jak ogród, znajduje się ścieżka, która prowadzi w kierunku drzew. Tych, którzy zdecydują się nią pójść, czeka dziesięciominutowy spacer wzdłuż schodów wiodących na najwyżysz punkt wyspy, a tam poza flagą tajskiej marynarki oraz betonowego bloku na którym można sie rozłożyć, urządzić piknik lub najzwyczajniej cieszyć się widokiem, można również spotkać niemałe grono makaków. Ja takie szczęście miałem (że je spotkałem) i zarówno po nieco zapuszczonej ścieżce, jak i po reakcji tych ciekawskich stworzeń, mogłem spokojnie dojść do wniosku, że nie jest to zbyt często uczęszczany trakt.
Trochę historii.
W 1800 Król Mongkut (Rama IV)
spostrzegł, iż ludzie żyjący na wyspach żyją dłużej od tych
rezydujących na lądzie, stąd też odwiedzał tę właśnie wyspę dość regularnie,
jednak nigdy nie zostając na lądzie na noc. Król Chulalongkorn (Rama V)
wybudował tam letni pałac i z tego co mi wiadomo jest to jedyny taki pałac
znajdujący się na terenie wyspy w całej Tajlandii. Z powodu częstych wizyt
króla oraz jego syna, który spędzał tam dziewięć miesięcy każdego roku, wyspa
stała się miejscem często odwiedzanym przez Tajów, jak i ludzi z zachodnich
krain, którzy rezydowali w miejsach utworzonych specjalnie przez tajskie
władze. W czasach, gdy król podupadł na zdrowiu, a lekarz doradził morskie
powietrze, Rama V przeniósł się na wyspę na wiele lat, gdzie postanowił rozbudować
swoją posiadłość. Niestety pracę przerwał konflikt, który narodził się między
królestwem Siam a Francją, której oddziały wkroczyły na teren wyspy blokując
tym samym transport wodny w Zatoce. Konflikt został rozwiązany, lecz król na
wyspę zbyt szybko nie powrócił. W 1900 jednak odwiedzając miasta na wschodnim
wybrzeżu, zaglądając również na Koh Si Chang odkrył iż pałac został
opuszczony. Wydał więc rozkaz jego przemieszczenia do Bangkoku.
Dzisiaj,
Chudadhuj Palace jest wciąż miejscem wartym odwiedzenia. Po licznych
renowacjach oraz odbudowie, za które odpowiedzialni są studenci Chulalongkorn
University, ziemie są wciąż źródłem wdzięku oraz spokoju, a wejście na ich
teren jest wolne od opłaty.
A tak to wygląda z góry. Jak widać, jest gdzie pochodzić.
Czilax, czyli plaża oraz jej walory.
Plaża nie należy do największych,
ale może przez to nie jesteśmy na niej narażeni na tłumy ludzi i ceny z
kosmosu. Jedzenie jest dobre, plaża raczej niezanieczyszona, leżaki za darmo, a
drzewa pod którymi miejsce właściwie się skrywa, wraz z parasolami, gwarantują dużo
cienia. Na miejscu, można wypożyczyć kajak, kółko i inne gadżety. Na plaże można
również „zabłądzić” nocą, jako że poza kilkoma lokalsami urządzającym sobie
późną kolację na grillu, miejsce jest zwyczajnie puste. Lampy świecą się do
później godziny i na spokojnie można się nasycić dźwiękiem morza, spokojem jak i
czymkolwiek ze sobą przyniesiecie.
Pod tymi parasolami szama jest i dobra i tania.
Kółko do pływania, różowe.
Jak widać palmy są i słowa pisane również.
Korzystając z okazji polecę książkę.
Starsze roczniki mogą kojarzyć film
z Dustinem Hoffmanem i Steve'm McQueenem
o tym samym tytule.
Klasyk!
Jak dla mnie carpe diem.
Shippark. (parking dla statków)
Jest to nazwa, która powstała
chyba podczas mojej pierwszej wizyty w tym miejscu, a jej narodziny miały
ścisły związek z niemałą liczbą statków cumujących wokół wyspy. Jako, iż wyspa
znajduje się najbliżej Bangkoku oraz nieuchronnie w Zatoce Tajlandzkiej, roi
się od statków, które przywożą towar do tegoż kraju. Jest to niecodzienny i
raczej ciekawy widok w sam dzień, lecz w moim skromnym mniemaniu, udając się na
jeden z najwyżych punktów wyspy nocą i patrząc na zapalone światła wokół niej,
można zdać sobie dopiero sprawę ile ich tak naprawdę jest i nawet ulec
poczuciu, że wokół nas nie rozciąga się woda, a ląd.
Tu na przykład- miejsce, kawiarnia
(która wieczorową porą raczej nie funkcjonuje, lecz
gdzie zapamiętaliśmy spoczywające na półce wino,które polubiliśmy)
spotkaliśmy się z przyjaznym gestem, mieszkańców, gdzie po
krótkiej wymianie zdań, właściciel został sprowadzony,
kawiarnia otwarta, a wino sprzedane za bardzo spoko cenę.
Warto dodać, że było troszkę po północy.
Tak, oto szpital, gdzie też zdąrzyliśmy zagościć.
Jak na razie dwa razy.
Udało mi się nawiązać również tam pewne znajomości.
Khanun, bo tak na imię ziomkowi, towarzyszył mi wiernie
w podniosłych momentach chwilowej niedoli.
Kocie mordy.
Nie będę zdradzał wiele, ale do tego ziomka z powyżej
będąc choćby przelotem na wyspie
zawsze wpadnę powiedzieć siema.
Hm, chyba przede wszystkim przez
spokój oraz naturalność jakie cechują tę wyspę. Jedzenie, szczególnie te
pochodzące z wody, jest świetne, mieszkańcy mili, a nieważne ile razy się tam
udam, zawsze uda mi się odkryć coś nowego. Jest to na 100% miejsce, stworzone do tego by
zaczerpnąć w nim spokoju, wsłuchać się w naturę, a i może nawet w samego siebie i
wrócić wypoczętym oraz z naładowanymi bateriami.
Również, aby ujrzeć widoki takie jak ten:
Lub choćby posiedzieć chwilę na tej ławce:
Gdzie zostać.
Osobiście to oto nasze faworyty:
Maroc Home.
Resort utrzymany w „Marokańskim” jak się nam wydaje, a już na pewno wydawało się jego właścicielowi, stylu, umieszczonym raczej zdala od bardziej zaludnionej części wyspy, pośród licznych drzew, oferując, spokój, poczucie pewnego rodzaju "odosobnienia" oraz klimat troszkę innego świata. Miejsce może wydawać się nieco "nawiedzone", ale klimat (zwłaszcza w nocy) robi wrażenie!
Koh Si Chang Villa, gdzie, (uwaga!) można przespać się na łodzi, na lądzie!
Wstajemy tam do takiego widoczku, a Pan&David, restauracja/bar nieopodal zaserwuje nam bardzo fajne śniadanie. Dla bardziej grymaszących posiadają tam również całkiem nieźle opanowane umiejętności przyrządzania dań kuchni zachodniej. Dla fanów wina dodamy, iż tak, mają spory wybór! Jeśli chodzi zaś o alkohol i jego wybór, naprzeciwko jest sklep z zaprawdę nielichym wachlarzem whisky.
Jak trafić.
Jak
można sobie wyobrazić opcji jest kilka, najczęściej wybieraną przez nas jest
van, a potem naturalnie łódź. Vanem można dostać się z wielu punktów Mo Chit,
Nonthaburi (nieopodal Pantip Plaza) jak i bardziej odległych krain jak Korat.
Bilet w jedną manie nie powinien przekraczać 200 baht (ode mnie 160B). Zapytani
o miejsce docelowe odpowiadamy Sriracha (Robinson’s mall), dobrze o sobie w
vanie przypomnieć, co by nie wysiąść w Pattayi bo szkoda by było. Co
ciekawe, za bilet w drogę powrotną płaciłem jedyne 120 baht, bilet można kupić
w budce tuż przy wejściu do Robinsona (będąc grzecznie zapytanym, ktoś kierunek
na pewno wskaże). Wysiąwszy z vana, trudno nie
oprzeć się pokusie wskoczenia do najbliższego tuk tuka, co doradzamy. Nie
radzimy jednak płacić więcej niż 60 baht, a najlepiej samemu zaoferować taką
sumę. Jeżeli ktoś powie nie, ofertę ponawiamy u następnego kierowcy (jest to
suma uczciwa i jak najbardziej na miejscu, rozważając dystans oraz usługę) nikt
raczej więc nie powinien się na taką propozycję ofukać, choć na pewno znajdą
się „gracze szukający szczęścia” oferując przejażdżkę za „tylko 150 baht!”,
wtedy tylko życzymy im jeszcze więcej szczęścia.
Będąc już na ‘pier’ (nie panikujcie, jeśli nie będzie się
zgadzało wizualnie z tym, co widzicie na zdjęciach, albowiem są dwa), kupujemy
bilecik za jedyne 50 baht i cierpliwie czekamy na „odpływ”. Łodzie kursują co
godzinę, jak nie częściej, jako, że firm jest kilka. Rejs trwa do 40 minut i
raczej nikt się nie obrazi, jak weźmiecie ze sobą butlę zimnego Changa decydując
się na rozpoczęcie stanu relaksacji nieco wcześniej.
Dźwięk silnika nie należy do najbardziej subtelnych, ale jak najbardziej ciekawy krajobraz może
wynagrodzić wady natury akustycznej.
Nieopodal 'pier'.
(trudno przeoczyć)
Na miejscu.
No najlepiej wypożyczyć skuter, bo bez niego tak łatwo nie zwiedzimy
wszystkiego, co warto byłoby zobaczyć (wyspa do jakiś specjalnie dużych nie
należy, ale jest dosyć „długawa” i marsz z jednego krańca na drugi mógłby trochę
zająć). Droga na najwyższy punkt wyspy jest dość stroma, więc doradzamy skuter.
250 baht za jeden dzień to też nie fortuna. Na miejscu, osoba zaopatrująca Was
w środek transportu najpewniej pomoże Wam w znalezieniu Waszego hotelu oraz
zaopatrzy w bardzo czytelną ulotkę, gdzie punkt po punkcie zaznaczone są
miejsca warte choćby krótkiej wizyty.
Takie tablice, również bardzo czytelne, można w
kilku miejscach zaobserwować.
Jeśli ktośby się zgubił, co według mnie byłoby trudnym zadaniem, w wielu punktach stoją słupki z opcją „zatelefonowania po pomoc”. Mieszkańcy wyspy są w większości bardzo przyjaźni i pomocni, więc polecam nie obawiać się zadawania pytań o cokolwiek. Zapoznanie się z lokalną ludnością pod jakim kolwiek pretekstem wydaje mi się doświadczeniem wartym ryzyka.
Jeśli ktośby się zgubił, co według mnie byłoby trudnym zadaniem, w wielu punktach stoją słupki z opcją „zatelefonowania po pomoc”. Mieszkańcy wyspy są w większości bardzo przyjaźni i pomocni, więc polecam nie obawiać się zadawania pytań o cokolwiek. Zapoznanie się z lokalną ludnością pod jakim kolwiek pretekstem wydaje mi się doświadczeniem wartym ryzyka.
Oj wrócą!
Do poczytania!
Z.
fot. Paulina Kowalska i Z.
znajdziesz nas też tu ---> https://www.facebook.com/zgredwpodroozy/