czwartek, 13 grudnia 2018

Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić.


Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić.



Jeżeli chodzi o tę lokację, po prostu muszę rzec, że decyzja odnośnie podzielenia się nią z większym gronem nie przyszła mi wcale łatwo. Jest to, zaprawdę, jedno z nielicznych miejsc na ziemi, które odkryłem przypadkiem, bez otrzymania  jakichkolwiek rekomendacji bądź współrzędnych, traktując je od tamtego czasu jako jedną ze swoich prywatnych, samodzielnie wyłowionych pereł. Jak samolubną istotą byłbym jednak (!) zostawiając jej blask  dla garstki przyjaciół oraz moich własnych oczu ? 

Koh Si Chang:









A więc dlaczego ?

Poza samymi współrzędnymi, które czynią wyspę najbardziej zbliżoną do granic Bangkoku, pomimo swojego niewielkiego rozmiaru, oferuje ona wszechstronny wachlarz miejsc wartych odwiedzenia. Na wstępie jednak chciałbym ostrzec, że jeżeli ktoś oczekuje przepychu, „zwesternizowanej” rodzaju wyspy, gdzie McDonald's stoi na każdym rogu, ulice w nocy huczą od imprez i ze względu na nadmiar samochodów trudno o wdech świeżego powietrza, być może nie jest to miejsce, którego szuka. Koh Si Chang na pewno nie jest typowym punktem turystycznym na mapie poszukiwacza piasku, palm oraz wygody. Owszem, znajdziecie tam plażę, z kilkoma palmami również nie będzie problemu, a i dla tych bardziej wymagających znajdzie się coś o wyższych standardach niż pokój za 700 baht za noc na dwie osoby do podziału, lecz całe unikalne piękno tego miejsca tkwi w tym, że znajdziecie tam o wiele więcej niż tylko to.

       Wyspa oferuje przede wszystkim spokój, świeże powietrze, brak przepychu, zadowolonych z życia oraz przyjaznych mieszkańców jak i liczne miejsca, gdzie można udać się na spacer, wliczając w to marinę, wybrzeża, kilka ciekawych świątyń oraz ziemie pałacu, do którego wstęp pomiędzy godzinami porannymi a godziną siedemnastą jest całkowicie za darmo.



Tu można przycupnąć na jakąś kawę podczas "szwędaczki" po Chudadhuj Palace.

Marina.

Ten oto spacerniak, w okoliach którego król Rama V 
siadywał obserwujać park i przyrodę
wciąż jest w trakcie rozbudowy.

Z "białej budki" zdjęcie cyk.

Sunset.


          



            Chińska świątynia.

            Świątynia została założona podczas panowania dynastii Ming i nawet dzisiaj odbywają się tu pielgrzymki, nawet z tak dalekich miejsc jak Pekin czy Jakarta, stąd też nie dziwi tak duża liczba ludzi z Chin, Japonii czy innych azjatyckich krain odwiedzających wyspę.
        
Z zewnątrz.

 Step by step, a trochę ich jest.

 Gdzie chińska świątynia tam i smoki znajdziesz.

 Zapach świeczek i kadzideł też nie obcy tu.

 A tu akurat miałem lekkie "zdziwko".

Light through the heart.

Make or rather write a wish.
 Pomyśl, a właściwie napisz życzenie

Nie, to nie krzyż.

            Odcisk Buddy.

            Jest to najwyżej osadzony budynek, który wydaje mi się, że pełni funkcję nie tylko miejsca kultu, co nielichego punktu widokowego. W godzinach dziennych urzęduje tam mnich udzielając różnego typu „namaszczeń” oraz odprawiając nieznane
mi rytuały (takich jak wspólne rozwijanie czegoś co wyglądało na kłębek nici) . Poza rzuceniem okiem na artefakt, który został przywieziony z odległych terenów Sri Lanki, gdzie wierzy się Budda Gotama żył wiele lat temu, można również nasycić oczy widokiem, który prezentuje dany punkt.

W dzień.

W nocy.


Trzykrotne uderzenie w dzwon, ma na celu 
ponformowanie dobrych duchów 
o Twojej obecności, jak i przyniesienie szczęścia. 
Więc czemu by nie ?


            Jeżeli ktoś miałby ochotę na spacer mało uczęszczaną ścieżką, to z tyłu, w miejscu, które wygląda troszkę jak ogród, znajduje się ścieżka, która prowadzi w kierunku drzew. Tych, którzy zdecydują się nią pójść, czeka dziesięciominutowy spacer wzdłuż schodów wiodących na najwyżysz punkt wyspy, a tam poza flagą tajskiej marynarki oraz betonowego bloku na którym można sie rozłożyć, urządzić piknik lub najzwyczajniej cieszyć się widokiem, można również spotkać niemałe grono makaków. Ja takie szczęście miałem (że je spotkałem) i zarówno po nieco zapuszczonej ścieżce, jak i po reakcji tych ciekawskich stworzeń, mogłem spokojnie dojść do wniosku, że nie jest to zbyt często uczęszczany trakt.
           

            Trochę historii.

            W 1800 Król Mongkut (Rama IV) spostrzegł, iż ludzie żyjący na wyspach żyją dłużej od tych rezydujących na lądzie, stąd też odwiedzał tę właśnie wyspę dość regularnie, jednak nigdy nie zostając na lądzie na noc. Król Chulalongkorn (Rama V) wybudował tam letni pałac i z tego co mi wiadomo jest to jedyny taki pałac znajdujący się na terenie wyspy w całej Tajlandii. Z powodu częstych wizyt króla oraz jego syna, który spędzał tam dziewięć miesięcy każdego roku, wyspa stała się miejscem często odwiedzanym przez Tajów, jak i ludzi z zachodnich krain, którzy rezydowali w miejsach utworzonych specjalnie przez tajskie władze. W czasach, gdy król podupadł na zdrowiu, a lekarz doradził morskie powietrze, Rama V przeniósł się na wyspę na wiele lat, gdzie postanowił rozbudować swoją posiadłość. Niestety pracę przerwał konflikt, który narodził się między królestwem Siam a Francją, której oddziały wkroczyły na teren wyspy blokując tym samym transport wodny w Zatoce. Konflikt został rozwiązany, lecz król na wyspę zbyt szybko nie powrócił. W 1900 jednak odwiedzając miasta na wschodnim wybrzeżu, zaglądając również na Koh Si Chang odkrył iż pałac został opuszczony. Wydał więc rozkaz jego przemieszczenia do Bangkoku.
         Dzisiaj, Chudadhuj Palace jest wciąż miejscem wartym odwiedzenia. Po licznych renowacjach oraz odbudowie, za które odpowiedzialni są studenci Chulalongkorn University, ziemie są wciąż źródłem wdzięku oraz spokoju, a wejście na ich teren jest wolne od opłaty.










A tak to wygląda z góry. Jak widać, jest gdzie pochodzić.


            Czilax, czyli plaża oraz jej walory.

         Plaża nie należy do największych, ale może przez to nie jesteśmy na niej narażeni na tłumy ludzi i ceny z kosmosu. Jedzenie jest dobre, plaża raczej niezanieczyszona, leżaki za darmo, a drzewa pod którymi miejsce właściwie się skrywa, wraz z parasolami, gwarantują dużo cienia. Na miejscu, można wypożyczyć kajak, kółko i inne gadżety. Na plaże można również „zabłądzić” nocą, jako że poza kilkoma lokalsami urządzającym sobie późną kolację na grillu, miejsce jest zwyczajnie puste. Lampy świecą się do później godziny i na spokojnie można się nasycić dźwiękiem morza, spokojem jak i czymkolwiek ze sobą przyniesiecie.

Pod tymi parasolami szama jest i dobra i tania.

Kółko do pływania, różowe.

Jak widać palmy są i słowa pisane również.

Korzystając z okazji polecę książkę.
Starsze roczniki mogą kojarzyć film 
z Dustinem Hoffmanem i Steve'm McQueenem
o tym samym tytule.
Klasyk!

Jak dla mnie carpe diem.

            Shippark. (parking dla statków)

            Jest to nazwa, która powstała chyba podczas mojej pierwszej wizyty w tym miejscu, a jej narodziny miały ścisły związek z niemałą liczbą statków cumujących wokół wyspy. Jako, iż wyspa znajduje się najbliżej Bangkoku oraz nieuchronnie w Zatoce Tajlandzkiej, roi się od statków, które przywożą towar do tegoż kraju. Jest to niecodzienny i raczej ciekawy widok w sam dzień, lecz w moim skromnym mniemaniu, udając się na jeden z najwyżych punktów wyspy nocą i patrząc na zapalone światła wokół niej, można zdać sobie dopiero sprawę ile ich tak naprawdę jest i nawet ulec poczuciu, że wokół nas nie rozciąga się woda, a ląd.

             Ludzie, koty i inne dobre duchy.

             No wrażenia były różne, ale na wyspie liczącej parę setek mieszkańców nie może nie zdarzyć się ktoś mniej miły. Mimo wszystko bardzo na plus. Od ludzi gotujących szamę, przez młodszych mieszkańców wyspy, pielęgniarki, po samego szeryfa (tak, szeryfa) legenda, iż żyją tu w głównej mierze dobre duchy, się sprawdza.

Tu na przykład- miejsce, kawiarnia
(która wieczorową porą raczej nie funkcjonuje, lecz
gdzie zapamiętaliśmy spoczywające na półce wino,które polubiliśmy)
spotkaliśmy się z przyjaznym gestem, mieszkańców, gdzie po
krótkiej wymianie zdań, właściciel został sprowadzony,
kawiarnia otwarta, a wino sprzedane za bardzo spoko cenę.
Warto dodać, że było troszkę po północy.

Tak, oto szpital, gdzie też zdąrzyliśmy zagościć.
Jak na razie dwa razy.

 Udało mi się nawiązać również tam pewne znajomości.
Khanun, bo tak na imię ziomkowi, towarzyszył mi wiernie
w podniosłych momentach chwilowej niedoli.

Kocie mordy.

Nie będę zdradzał wiele, ale do tego ziomka z powyżej 
będąc choćby przelotem na wyspie
zawsze wpadnę powiedzieć siema.


               Dlaczego JA tam wracam.

            Hm, chyba przede wszystkim przez spokój oraz naturalność jakie cechują tę wyspę. Jedzenie, szczególnie te pochodzące z wody, jest świetne, mieszkańcy mili, a nieważne ile razy się tam udam, zawsze uda mi się odkryć coś nowego. Jest to na 100% miejsce, stworzone do tego by zaczerpnąć w nim spokoju, wsłuchać się w naturę, a i może nawet w samego siebie i wrócić wypoczętym oraz z naładowanymi bateriami.

            Również, aby ujrzeć widoki takie jak ten:


Lub choćby posiedzieć chwilę na tej ławce:


           
            Gdzie zostać.

           Osobiście to oto nasze faworyty:





       Maroc Home.



            Resort utrzymany w „Marokańskim” jak się nam wydaje, a już na pewno wydawało się jego właścicielowi, stylu, umieszczonym raczej zdala od bardziej zaludnionej części wyspy, pośród licznych drzew, oferując, spokój, poczucie pewnego rodzaju "odosobnienia" oraz klimat troszkę innego świata. Miejsce może wydawać się nieco "nawiedzone", ale klimat (zwłaszcza w nocy) robi wrażenie!


            Koh Si Chang Villa, gdzie, (uwaga!) można przespać się na łodzi, na lądzie!



         Wstajemy tam do takiego widoczku, a Pan&David, restauracja/bar nieopodal zaserwuje nam bardzo fajne śniadanie. Dla bardziej grymaszących posiadają tam również całkiem nieźle opanowane umiejętności przyrządzania dań kuchni zachodniej. Dla fanów wina dodamy, iż tak, mają spory wybór! Jeśli chodzi zaś o alkohol i jego wybór, naprzeciwko jest sklep z zaprawdę nielichym wachlarzem whisky.


            Jak trafić.
                       
           Jak można sobie wyobrazić opcji jest kilka, najczęściej wybieraną przez nas jest van, a potem naturalnie łódź. Vanem można dostać się z wielu punktów Mo Chit, Nonthaburi (nieopodal Pantip Plaza) jak i bardziej odległych krain jak Korat. Bilet w jedną manie nie powinien przekraczać 200 baht (ode mnie 160B). Zapytani o miejsce docelowe odpowiadamy Sriracha (Robinson’s mall), dobrze o sobie w vanie przypomnieć, co by nie wysiąść w Pattayi bo szkoda by było. Co ciekawe, za bilet w drogę powrotną płaciłem jedyne 120 baht, bilet można kupić w budce tuż przy wejściu do Robinsona (będąc grzecznie zapytanym, ktoś kierunek na pewno wskaże). Wysiąwszy z vana, trudno nie oprzeć się pokusie wskoczenia do najbliższego tuk tuka, co doradzamy. Nie radzimy jednak płacić więcej niż 60 baht, a najlepiej samemu zaoferować taką sumę. Jeżeli ktoś powie nie, ofertę ponawiamy u następnego kierowcy (jest to suma uczciwa i jak najbardziej na miejscu, rozważając dystans oraz usługę) nikt raczej więc nie powinien się na taką propozycję ofukać, choć na pewno znajdą się „gracze szukający szczęścia” oferując przejażdżkę za „tylko 150 baht!”, wtedy tylko życzymy im jeszcze więcej szczęścia.   
            Będąc już na ‘pier’ (nie panikujcie, jeśli nie będzie się zgadzało wizualnie z tym, co widzicie na zdjęciach, albowiem są dwa), kupujemy bilecik za jedyne 50 baht i cierpliwie czekamy na „odpływ”. Łodzie kursują co godzinę, jak nie częściej, jako, że firm jest kilka. Rejs trwa do 40 minut i raczej nikt się nie obrazi, jak weźmiecie ze sobą butlę zimnego Changa decydując się na rozpoczęcie stanu relaksacji nieco wcześniej. Dźwięk silnika nie należy do najbardziej subtelnych, ale jak najbardziej ciekawy krajobraz może wynagrodzić wady natury akustycznej.

Nieopodal 'pier'.
(trudno przeoczyć)

            Na miejscu.

      No najlepiej wypożyczyć skuter, bo bez niego tak łatwo nie zwiedzimy wszystkiego, co warto byłoby zobaczyć (wyspa do jakiś specjalnie dużych nie należy, ale jest dosyć „długawa” i marsz z jednego krańca na drugi mógłby trochę zająć). Droga na najwyższy punkt wyspy jest dość stroma, więc doradzamy skuter. 250 baht za jeden dzień to też nie fortuna. Na miejscu, osoba zaopatrująca Was w środek transportu najpewniej pomoże Wam w znalezieniu Waszego hotelu oraz zaopatrzy w bardzo czytelną ulotkę, gdzie punkt po punkcie zaznaczone są miejsca warte choćby krótkiej wizyty.


            Takie tablice, również bardzo czytelne, można w kilku miejscach zaobserwować. 

            Jeśli ktośby się zgubił, co według mnie byłoby trudnym zadaniem, w wielu punktach stoją słupki z opcją „zatelefonowania po pomoc”. Mieszkańcy wyspy są w większości bardzo przyjaźni i pomocni, więc polecam nie obawiać się zadawania pytań o cokolwiek. Zapoznanie się z lokalną ludnością pod jakim kolwiek pretekstem wydaje mi się doświadczeniem wartym ryzyka.

Czy my tu jeszcze wrócą?

Oj wrócą!




Do poczytania!

Z.


fot. Paulina Kowalska i Z.

znajdziesz nas też tu ---> https://www.facebook.com/zgredwpodroozy/




Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić.

Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić. Jeżeli chodzi o tę lokację, po prostu muszę rzec, że decyzja odnośnie podzielenia si...