środa, 16 maja 2018

Bać się psa?


                             BAĆ SIĘ PSA?



Odpowiadając na wszelakiego rodzaju sugestie oraz jednoznaczne aluzje odnośnie tego jakoby Tajska kuchnia miała coś wspólnego z obecnością psów czy kotów w jej wyrobach, potrząsam niecierpliwie głową i sygnalizuje, że to zdecydowanie nie ten rejon. W północnych Filipinach za to takie rzeczy nie są już tak niesłychane (może i też z tego powodu większość psów jakie tam widziałem sprawiała wrażenie raczej „bojaźliwych”). Jednak na bok dywagacje, pogadajmy o Tajlandii.
Owszem - ciężko przejść obok większego bazaru bez obszernego stoiska z „robalami”, tymi niemalże kształtem i wyglądem wyciągniętych z „Króla lwa” i tych, które, przynajmniej według mojego dobrego znajomego, przypominają miniaturowych kosmicznych najeźdźców (dla urozmaicenia obrazu dodam, że mi dany egzemplarz wyglądał zwyczajnie na przerośniętego pasikonika). Poniżej link do filmiku z degustacji.

                                          https://vimeo.com/270139586

Te najgrubsze figurują dosyć wysoko w codziennym jadłospisie Aborygenów, rdzennych mieszkańców Australii, albowiem obfite są bardzo w białko.

Do raczej niecodziennych widoków, na które mógłby obruszyć się niejeden odkrywca „z zewnątrz” możnaby również zaliczyć ptasie gniazda (ulepione ze śliny, mchu i alg), żaby (tak, nie tylko Francuzi je jedzą), tak zwane „stuletnie jaja”, które swoim wyglądem wcale nie zachęcają do ich spożycia, a do ich „przygotowania” potrzeba czasem i kilku miesięcy. Zupa z krwii, czy przerobione mięso z kobry (nie pytajcie mnie jak oni je łapią bo nie mam pojęcia, za to wstawiam fotografie stadiów przyrządzania takiego gada) są tu raczej traktowane jak u nas pomidorowa i mięso z tatara.


 1 – Upoluj sobie kobrę – czyli zahipnotyzuj ją melodią z lutni lub zwab jakąś dobrą obietnicą (słyszałem, że perspektywa kuszenia ludzi do grzechu przemawia do nich całkiem nieźle)

                                  2 – Zmiel sobie kobrę (jakkolwiek to nie brzmi)

3- Przypraw, usmaż

                                  4- Szamaj

Dla rozwiania wszelkich wątpliwości powtarzam, że ani psy ani koty zdecydowanie nie figurują w jadłospisie tajskiej kuchni.
Będąc jednakże przy tych czworonogach przyjrzyjmy się im trochę bardziej i z trochę innej perspektywy.
 Ulice Tajlandii... hm, cóż... trudno się przez jakąś przewinąć nie napotykając na jakiegoś piesa i nigdy do końca nie wiadomo czy ten pies jest czyjś czy nie, czy jadł w przeciągu ostatnich dni czy może z niewymuszoną chęcią rzuci się zaraz na soczystą białą łydkę przechodzącego i niczego nie podejrzewającego ‘falanga’. Macie przed oczami obraz warczącego na was, niekontrolowanie śliniącego się ogara z szaleństwem w oczach? Dobrze. To teraz puśćcie tę wizję jak latawca na wietrze, ponieważ to tylko wizja. Owszem, na ulicach można spotkać masę bezpańskich psów i owszem będą na nas szczekać (w końcu wyglądamy inaczej – jesteśmy tak jakby biali, więc się różnimy od lokalnej ludności), a pies jest psem i szczekać będzie na obcych, tak samo jak ludzie gadać, koty miauczeć, a przekupki plotkować. Jak to mówią „Psy szczekają, karawana jedzie dalej.”
 Początkowo sam miałem pewne wątpliwości, kiedy wychodziłem z domu, a na mojej drodze stało (nie zmyślam) ponad tuzin psów, wszystkie nieprzychylnie szczekające pod moim adresem, nie ustępując mi nawet drogi o centymetr. Niemiło, aczkolwiek sytuacja często wymaga, aby się przyzwyczaić do panujących warunków - innej drogi nie ma (dosłownie i w przenośni). Tamtego dnia, jeżeli dobrze pamiętam, zawróciłem do domu (to był chyba mój pierwszy tydzień w Tajlandii i nie wiedziałem co myśleć na temat nastawienia oraz obyczajów lokalnych szczekaczy). Z czasem jednak przyzwyczaiłem się, dokładnie w ten sam sposób w jaki  psy musiały się przyzwyczaić do mojego widoku, a wiem z wielu źródeł, że najlepszy to on nie jest. Dzisiaj, jeżeli kiedykolwiek były, nie ma już między nami złych stosunków, czworonogi dają mi bezproblemowo przejść dokądkolwiek nie zmierzam, a i ja im rzucę czasem jakieś kości pozostałości! Śmiałbym spekulować, że w obydwu przypadkach to ksenofobia była podwaliną naszego „małego nieporozumienia”, lecz czy spotkałem przez ten rok jakiegoś zaiste agresywnego psa? Śmiem wątpić.
Odnośnie czworonogów, czy to psy czy koty, oraz ich „niedożywienia”, mocno bym się kierował w zupełnie inną stronę. Budki z żarciem, domowe kramiki oraz przenośne grille, jak już wspomniałem, są na każdym rogu i nie wydaje mi się, aby jakikolwiek pies (przynajmniej tu gdzie mieszkam) chodził długi czas głodny. Coś zawsze któremuś „skapnie”, a i każda restauracja woli nakarmić resztkami psa niż wyrzucić je do śmieci. Czasami zdarza mi się widzieć michę wypełnioną po brzegi oraz nieopodal jakiegoś sierściucha totalnie niewzruszonego oraz niezainteresowanego takowym faktem. Innego razu poczęstowałem psa kawałkiem kurczaka, to znaczy spróbowałem, ponieważ hrabia zwyczajnie powąchał mięso i się oddalił (może nie lubił drobiu?). Na wyspie Koh Larn, na której byłem z koleżanką w tamtym roku, miesiącu październiku, każdego wieczoru w godzinach bliskich zamknięcia lokalnego targu, przychodziła starsza pani karmić wszystkie 22 koty, o których jej wiadomo. Wygląd tych zwierząt, szczególnie psów, pozostawia jednak wiele do życzenia.
Jeżeli kiedykolwiek wpadniecie do Tajlandii i Was zainteresuje dziwny kształt kocich ogonów (niektóre wyglądają jak zawinięte w precle, albo i nawet połamane) i nie będziecie wiedzieć co o tym myśleć,albo jeszcze gorzej, wyobraźnia puści lejce (słyszałem teorię, że Tajowie łamią kotom te ogony, żeby nie skakały po dachach ^^), wiedzcie, że najzwyczajniej i najnaturalniej w świecie jest to taka odmiana kota i takie też się po prostu rodzą. W Tajlandii, jeżeli komuś urodzi się kot z takim ogonem, jest to uważana za dobry omen i takowy kot ma przynieść właścicielowi szczęście. Szczęście, co mi się podoba, jest tu naprawdę ważną kwestią i jego zapewnienie może być zdobyte w milion innych ciekawych sposobów, ale o tym innym razem!
Poniżej udokumentowane zajście z czworonogiem siejącym spustoszenie pod jednym z restauracyjnych stołów.

   Tu z ziomkiem Kanunem (koleżka zamieszkuje szpital 
   na Koh Si Chang, wyspie, której zamierzam poświęcić osobny wpis)
     patrzymy na to się tam odpieprza pod tym stołem i się nadziwić nie możemy.



                                    Ten czworonóg akurat naprawdę wyglądał strasznie
                                    to i ja się troszkę zlękłem, więc jeżeli przeszło Wam
                                       przez myśl, że to ja mam minę jak srający kot
                                                to możliwe, że nie bezpodstawnie.
fot. Paulina Kowalska
            Kiedyś skrobnę nieco więcej o tych osobliwych czworonogach
                                              , a tymczasem: tymczasem!



                                                          



                                                                  Z.

1 komentarz:

Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić.

Koh Si Chang i dlaczego warto je odwiedzić. Jeżeli chodzi o tę lokację, po prostu muszę rzec, że decyzja odnośnie podzielenia si...