piątek, 4 maja 2018

AROJ MAK! - czyli obiad za pięć ziko.



       AROJ MAK !
          -czyli obiad za pięć ziko.
     
                           ("Kau kla pau gai kai dau", wersja gigant, czyli ryż z kurczakiem 
                               i warzywami  na "lekko" ostro z jajem sadzonym na szczycie. 
                              Do tego "wywar" na cebuli i czosnku i opcjonalnie jak zawsze
                               najczęściej spotykany sos z mini papryczek - "pik nam pla".)



Właściwie to obiad, śniadanie, kolację, lunch czy też podwieczorek można zjeść o wiele taniej, bo nawet i za 25 baht (co daje sumę jakiś dwóch i pół ziko), ale tego giganta mało co bije na głowę.
Owo miejsce zostało mi pokazane przez Australijczyka, który również jest nauczycielem w szkole, w której się „udzielam” na wielaki sposób. Dużo jednak takich diamentów poznajdowałem przypadkowo. Co więc doradzam każdemu kto odwiedza Bangkok (lub jakiekolwiek inne tereny Tajlandii) to na pewno NIE iść jak dzik za przysłowiową ścieżką żołędzi rozsypaną po tym betonowym lesie i nadziewanie się na liczne pułapki turystyczne, tylko właśnie „dać się zgubić”. W ten oto sposób można odkryć świetne miejsca i pojeść jak król wraz z lokalnymi mieszkańcami za „komiczne” sumy. Wskazówką, którą ktoś mógłby się kierować, rzekłbym jest przeważnie 100% klienteli Tajskiego pochodzenia. Takich mini kulinarnych przystani, gdzie pani domu gotuje sobie szamkę przed domem dla okolicznej ludnośći jest na pęczki, wystarczy wejść właściwie w jakąkolwiek boczną uliczkę. Często łatwo pominąć takie miejsce, jako, że nie jest obwieszone żadnymi reklamami, upiększone żadnym szyldem, ani nigdzie wokół nie idzie doszukać się „spisu treści” czy też „spisu cen”. Sam przeszedłem koło podobnych miejsc setki razy zanim zorientowałem się co tam się tak na prawdę wyprawia. Kuchnia w Tajlandii często jest z tyłu lub z przodu domu pod zadaszeniem, więc to też nie jest jakiś niecodzienny widok.
Odbijając od ‘domowych szamodajni’ udajemy się na główniejsze ulice. Tu zaczyna się drabina, gdzie każdy szczebel wiedzy był zdobywany przeze mnie innego to razu.
Pierwsze pójdą na odstrzał wydaje mi się budki: czyli kram na kółkach. O danej godzinie, pani, albo pan przyjeżdża w dane miejsce i smaży (na grillu) albo przyrządza bardziej skomplikowane posiłki w zainstalowanym w „budce” oprzyrządowaniu (zwykle jest to gaźnik na „woka” i wbudowany, często niemałych rozmiarów, gar). Teraz, zwykle posiadacz takiej budki specjalizuje się w jednym polu i nie bez powodu. Często bywa, że posiadacz i kuchmistrz swojej budki wyprawia nielada czary i ma sztukę przyrządzania danej potrawy opanowaną do perfekcji. Jeszcze raz, świadczyć o tym mogą kolejki pełne Tajskich lic. Nie należy się przejmować tym w żadnym wypadku (chodzi mi o kolejki, jeżeli na takie natraficie), ponieważ przygotowanie takiej potrawy nie zajmuje zwykle dłużej niż, dosłownie, kilka minut (mówię poważnie!). Jest to pierwszy, jak dotąd, kraj, w którym byłem (a byłem już w paru) w którym brak kuchni w moim mieszkaniu mi nijak nie uprzykrzył życia. Jem u siebie na ulicy, pod szkołą, ewentualnie, na rogu, lub dwie ulice dalej (kilka miesięcy rekonesansu i każdy po takim czasie na pewno sobie obcyka, gdzie co dobrego w jakich porach idzie zjeść).

("Kramik na kółkach", gdzie od godzin popołudniowych, czasami
, bywa, że i do 1wszej, 2giej w nocy, Paj gotuje dla każdego kto
    ma trochę grosza. W tym przypadku MENU wybiega grubo poza parenaście pozycji)

Szczebel numer dwa to właśnie czas otwarcia i zamknięcia. Jak może słusznie rozumować, taka budka nie jest otwarta 24 na dobę. W danym miejscu dany kuchmistrz może sobie stać, załóżmy, od 9 rano do 15 i potem zwija mandżur, a na jego miejsce przychodzi inny koleżmistrz ze swoim, często innym kramem. Bywa, że ktoś się pokłóci o parę centymetrów sprzedając na ten przykład banany, jak na przykład na załączonym filmiku:
,aczkolwiek osobiście takich relacji nigdy nie zaobserwowałem. Tajowie to zwykle przyjazny naród (jeżeli nie chcą cię zrobić na siano, bo bywa i tak i podkreślam bywa, co nie jest zasadąJ). 
Jak już jesteśmy przy owocach to tu chyba musiałbym poświęcić odrębny wpis, co chyba uczynię. Nonthaburi, część Bangkoku, jak i zarówno osobna prowincja, gdzie mieszkam, jest tak zwaną stolicą Duriana, przez wielu nazywanym „Królem owoców”. Tu opinie zwykle są podzielone na wyłącznie dwie drużyny, albowiem pana duriana ponoć się albo uwielbia, albo nienawidzi. Rzadko kiedy znajduje się osoby postronne w tym owocowym konflikcie. W Nonthaburi, zwłaszcza w okolicach portu, nawet lampy są upiększone „statuetkami” (nie jestem pewien czy jeżeli coś zwisa z lampy może być statuetką - prawdopodobnie nie) w kształcie, kolorze oraz rozmiarze właśnie owoców duriana. Tu też, jak się niedawno dowiedziałem od przyjaciela, miała niedawno miejsce aukcja, śmiesznie to może zabrzmieć, ale na właśnie jakąś rzadką odmianę duriana (w Tajlandii, mianowicie w Bangkoku, odbywa się również co roku festiwal tego też owocu). Szaleństwo, wiem, ale poczekajcie aż wam powiem co chce Wam powiedzieć... Otóż, aukcję wygrał właściciel pewnej restauracji (co nie dziwi biorąc pod uwagę cenę) za jedyne, uwaga, 300,000 baht. Nie, to nie ściema. Tajlandia jak widać zaskakuje szaleńcami zarówno na ulicach paradujących i wyrzykujących w niebogłosy słabo przeze mnie zrozumiałe słowa w kierunku niewidzialnych odbiorców, jak i na aukcjach wykrzykujących szalone sumy do, z kolei już, widzialnych odbiorców. Ciężko było mi sobie wyobrazić zwycięzce takiej schadzki: że niby pan X po wygranej aukcji wrócił do domu z łupem i po tym jak żona zapytała gdzie był i co robił, on by  odparł: aaaa kupiłem obiad... za 300.000 baht. Ciężkie do przełknięcia, ale to Tajlandia, kraina czarów i dziwów, za co również zdąrzyłem pokochać ten kraj.

Durian, którego "specyficzny", często odpychający zapach oraz smak zrzesza sobie nowe masy fanów (Chińczycy importują tego pana ostatnio ponoć na tony) lub sprawia, że nie chce się po niego sięgnąć drugi raz. 

Lampa/ lampion na wybrzeżu Thanam Non (sercu Nonthaburi) okraszony "figurkami" duriana.


Myślę, że na takie tematy jak osobne restauracje czy nocne markety z szamą musiałbym poświęcić dodatkowy wpis, co obiecuję, że uczynię. Postaram się również sporządzić krótką listę najbardziej sztandarowych posiłków, wraz z nazwami jak każdy z kolei wymówić oraz fotografiami, dla osób planujących odwiedzić ten piękny kraj i pokosztować smaki tutejszej kuchni.

         Tymczasem a
rrivederci.

         Z.





P.S.
Dostałem właśnie zaproszenie od Suan (mojej ulubionej kucharki na ulicy, do której przychodzę, jeżeli mi się uda, nawet trzy razy dziennie, gdzie jakość posiłków wybiega daleko poza okrąg naszej dzielnicy, a cena nigdy nie przekracza 35 baht!) Zaproszenie odnosi się ceremonii „pasowania” jej syna na mnicha. „Dziewczyny”, bo siedzi tam (u Suan) ich zawsze pokaźne grono, a które postaram Wam się bliżej przedstawić pewnego dnia, mówią na to „impreza”. Także jutro zawijamy się do świątyni i na „imprezę”, a w niedziele rano o 6... sam jeszcze nie wiem co, ale też ponoć COŚ ma mieć miejsce. Ciężko odmówić, ponieważ jest to jakiegoś rodzaju, podejrzewam, zaszczyt, a i będzie znowu o czym pisać.

Do poczytania!

6 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ucałuj całą ulicę i powiedz że tęsknię !! :) bo tęsknię !!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oni też, co jakiś czas pytają o Ciebie:)
      5!

      Usuń
    2. Nagram coś dla nich i Ci podeślę :)

      Usuń
  3. Filipie Kawasaki,brawo,czekam na jeszcze!

    OdpowiedzUsuń