sobota, 12 maja 2018

All the rules apply, czyli sztuka poruszania się po Bangkoku.



        All The Rules Apply
                     , czyli sztuka poruszania się po Bangkoku. 
                         




      Pewnego słonecznego popołudnia w dzielnicy Chinatown (tak, Bangkok też posiada jedną), para młodych turystów, biorąc mnie widocznie za kogoś, kto mógłby wiedzieć coś nieco więcej niż oni sami, zapytała mnie jakie na ulicy właściwie panują zasady.
Najadekwatniej jak potrafiłem, odpowiedziałem, że wszystkie.
Jakkolwiek surrealistycznie by to nie brzmiało, znajduje  zastosowanie w rzeczywistości. Jako jedno z najbardziej zakorkowanych metropolii świata (w której rocznie przeciętny kierowca, podczas godzin szczytu, spędza 232 godziny za kółkiem, według artykułu Forbesa z 2015) jest to również miasto z największą ilością wypadków drogowych spowodowanych właśnie zagęszczeniem ruchu drogowego.
Od czasu do czasu, zza okna autobusu, zaobserwuje niefortunnie zdeformowaną kupę żelastwa, kilku policjantów, wyciekającą plamę krwii i... cała reszta właściwie pozostaje bez zmian – ludzie pędzą dalej.
Sporo, z moich znajomych w taki lub inny sposób uczestniczyło tu w wypadku drogowym. W tym uwzględniam jedynie osoby, których doświadczeń sam jestem pewien lub, które same mi o nich gdzieś mimochodem napomknęły. Nie będę wspominał o przypadkowo spotkanych jednostkach, które miały historię albo i dwie do opowiedzenia, ani o znajomych, którzy z kolei podobnymi historiami nie mieli oraz nie mają ochoty się dzielić, ani nawet o wszystkich ludziach, którzy sami widzeli to i owo, ponieważ żyjąc w tym mieście przez dłuższą chwilę, każdy zdąży zaobserwować „to i owo”.
Kreślę ten mało przyjemny temat tak usilnie, ponieważ chciałem zaznaczyć skalę problemu jak i wysłać przestrogę w eter (dla wszystkich w niedalekiej przyszłości odwiedzających Bangkok – nieustannie miejcie oczy i uszy otwarte), oraz aby uzmysłowić Ciebie czytelniku, że tragedie na drogach w Tajlandii są częścią związaną z codziennym życiem, niemal tak mocno jak u nas podatki i wódka.
Ale! Ale!
Nie będziemy tu kończyć postów tak dramatycznymi akcentami. Właściwie to dopiero wstęp do tego o czym chciałem Wam opowiedzieć i z dwojga złego lepiej dramatycznie zaczynać aniżeli dramatycznie kończyć.
Do rzeczy.
Bangkok może sobie być najbardziej zakorkowanym miastem na świecie, ALE: jak to mawiała moja ex – nauczycielka od języka angielskiego „gdzie są chęci, znajdzie się i sposób.” No i się znalazł, a właściwie kilka.
W żadnym miejscu jakie dotychczas odwiedziłem, nie spotkałem się jeszcze z tak licznym wyborem środków transportu (a właściwie środków, których ilości ciężko jest czasami się doliczyć).
Spróbujmy!
Poczynając od metra,biegnącego zazwyczaj pod ziemią (MRT), przez "metro" nad ziemią (BTS) jeżeli wciąż jest to metro, sporadycznie używając pociągów (jeżeli ktoś na przykład chce się dostać najtańszym kosztem z miasta na lotnisko), przez taksówki (które jeżeli wyglądasz na „świeżaka” i właśnie wychodzisz z lotniska bardzo chętnie cię skroją), poprzez tuk – tuki, które pokrywają krótsze dystanse (kierowcy tych subtelnych pojazdów kroją jeszcze częściej, jako że na ich pokładach nie znajduje się nic na kształt „licznika”, stąd wskazana by była minimalna znajomość Tajskiego i takich zwrotów jak: „dzień dobry”, „ile?”, „drogo panie” lub „czemu chcesz mnie zrobić w chuja?”), przez taksówki motocyklowe, niezliczoną ilość łódek, łodzi, promów, songthaew’ów (pewien rodzaj pick up’a z zadaszeniem), po tak bardzo charakterystyczne dla mojego regionu riksze. No i nie zapominajmy oczywiście o świetnie rozwiniętym transporcie autobusowym (jego zasięg, liczebność wehikułów, ich różnorodność, siatkę połączeń oraz ceny biletów zasługują na niemały poklask, aczkolwiek też trzeba wiedzieć w jakich godzinach się nimi poruszać).
Mówiłem, że jest ich sporo i z ręką na sercu wcale nie jestem pewny czy czegoś nie pominąłęm.
                                        Pan tuk - tuk mistrz. 
                                        Ten oto kolunio to prawdziwy as 
                                     (widać już z facjatki, że pocieszna morda) 
                            chciał nas obwieźć "po rejonie" za symboliczne 50 baht
                             , ze względu, na jakieś Tajskie święto, którego nazwy
                           niestety nie pamiętam, a które miało miejsce tamtegoż dnia. 
                                          Tut! Tut! Zgadza się - zdarza się:)
                                        BTS - czyli "linie nadziemne."
                             Ludki, cierpliwie czekające na metro.
                                        Bikes, bikes, bikes...

             
Riksza - wprost spod mojego domku.
fot. Paulina Kowalska 
Riksza - wersja cabrio.
fot. Paulina Kowalska


                                          
Na załączonym filmiku, przesłanym przez największego fana blogu, oprócz Pumby można zaobserwować bardzo specyficzny środek transportu jakim jest "Songthaew".


                                          
"Stateczkiem" przybijamy do jednej ze "stacji".


Każdy środek ma swoje plusy i minusy.

Na przykład podróż łodzią, która należy do moich zdecydowanych faworytów, jest tania, ponieważ bilet kosztując 15 baht (naszego będzie jakieś również półtora zecisza) może zabrać cię z jednego krańca Bangkoku na drugi. Jego największym minusem jednak są ograniczone godziny kursowania, ponieważ ostatnie łodzie odbijają między 20:00 a 20:30 i czasami, jeżeli zdarzy mi się „zasiedzieć” w mieście, jestem zmuszony do skorzystania z innych środków. Często, w godzinach właśnie wieczornych takim środkiem okazuje się autobus, co z kolei nie jest taką złą opcją o wskazanej porze, ponieważ bilecik za 10 baht (w autobusie bez klimatyzacji, ale za to z każdym możliwym oknem otwartym na oścież) zabierze mnie nawet i poza granice Bangkoku w, uwaga, NAWET 35 minut! Owszem, przytrafiło mi się to pewnego razu. Podczas gdy jazda autobusem z Nonthaburi w godzinach dziennych do Grand Palace może zabrać i dwie godziny, wieczorem, kiedy ruch na ulicach jest zdecydowanie mniejszy, autobus mknie (choć raczej powinienem użyć słowa ‘frunie’) nad ulicami jak wichura, pokonując ten sam odcinek w około 45 minut.

Siedząc ostatnio w mało co zaludnionym autbousie nocnym rozmyślałem nieco na ten temat. Mianowicie na temat stylu jazdy danego kierowcy rodem z „Szybkich i Wściekłych” i doszedłem do wniosku, że może po prostu to sposób w jaki kierowcy mogą odreagować zmaganie się z ulicami tego miasta w godzinach dziennych. Kiedy masz wrażenie, że parę ton, na które składa się taki autobus marki Mistubishi lub Isuzu, odrywa się niemal od ziemi, istnieje całkiem spore prawdopodobnieństwo, że cały stres, który się w tobie kumulował za dnia, zrobi to samo.
No i wkradło się trochę dygresji.
Musicie mi wybaczyć, ale przejażdżka nocą przez miasto niemal pustym autobusem, sprawia, że moje myśli dryfują niekontrolowanie... 
Swoją drogą bardzo dobry "soundtrack" na takie harce:
 
https://www.youtube.com/watch?v=hLhN__oEHaw

Zaś dla niedowierzających w takie zajścia (chodzi mi tu bardziej o trasy pokonywane w tak krótkim odcinku czasu, nie o moje skłonności do uniesień pełnych nieołkieznanej fantazji) nie wiem czy wspomniałem, ale autobusy są o wiele bardziej uprzywilejowane od „normalnych pojazdów” i kiedy mówię „o wiele bardziej” na prawdę mam na myśli to co mówię. Jeden klakson pana kierowcy i samochody sunące „spokojniejszym” tempem zjeżdżają na drugi pas. Nie było mi dane doświadczyć obrazka, gdzie ktoś by trąbnął na autobus (klakson w tym kraju używa się raczej zapobiegawczo i ostrzegawczo, aniżeli „karcąco” jak u nas, co mi się swoją drogą bardzo podoba) i nikt nigdy nie ma kierowcy autobusu za złe, że wymusił pierszeństwo (prawdopodobnie każdy zdaje sobie sprawę, że ten gość za kółkiem spędza tam prawie cały dzień).

Motory, skutery i inne jednoślady.
Krąży po „internetach” taki nieoficjalny żarcik, że w Bangkoku na zielonym i żółtym się jedzie, a na czerwonym patrzy się tylko wcześniej czy policja jest w pobliżu. Żart śmieszny, ponieważ trochę prawdziwy, aczkolwiek nigdy nie widziałem nikogo ostentacyjnie przejeżdżającego na czerwonym. Nie wiem czy ktokolwiek by widział taką osobę w chwilę po takim manewrze... żywą, trzeba dodać. Faktem jest, że na ulicach nikt na nic ani na nikogo nie czeka (chyba, że właśnie na zielone), więc taki delikwent mógłby szybko zderzyć się ze ścianą pędzących dwukołowców. Nie trzeba chyba mówić że, najszybszą drogą poruszania się po ulicach tej skwierczącej od gorąca metropolii jest podróżowanie właśnie motorem. Najszybszą jak i najbardziej niebezpieczną.
Motor wjedzie wszędzie to punkt pierwszy, proszę zanotować (wliczam w to bardzo wąziutkie uliczki jak i chodniki). Większość kierowców nie utrudnia im jazdy, więc kiedy kilkukilometrowe sznury samochodów czekają na zmianę światła, motory suną pomiędzy nimi sytuując się po chwili na początku kolejki. Owszem, nie ma nic wygodniejszego od motoru. Osobiście, nie posiadam jeszcze tak genialnie praktycznego wytworu motoryzacji, ale kilka razy byłem zmuszony skorzystać z usług „taxi – motocyklistów”. W każdej z nich (sytuacji) musiałem przedostać się z punktu A do punktu B w niemożliwym odcinku czasu, w najgorszych korkach i za każdym razem misja zakończona została sukcesem. Dla motorów korki nie istnieją, więc nie dziwota, że zamierzam podwziąć ryzyko i zaoszczędzić nieokreślone godziny używając tego zmyślnego wehikułu (jeżeli już nigdy nie odwiedzę rodzinnych stron, będziecie przynajmniej wiedzieć dlaczego).
Stoisz w korku, masz jeszcze spory kawałek do pokonania i zostało Ci jeszcze jakieś pięć minut?
Nie ma problemu.


„Taxi! Taxi!” ,czyli zmora każdego turysty.
 Zmora o ile turysta „się da”. Nie jest zasadą, że każdy taksiarz to szuja, ale większość, widząc bladą twarz i nienajtańszy ekwipunek, może zwyczajnie spróbować szczęścia. Co jakiś czas zdarza się to nawet i mi, mimo że mieszkam tu już rok, znam kilka zwrotów po Tajsku, opaliłem się trochę, ale no, wyglądu nie zmienię! Często trochę śmiechu i zwykłe „peng mak maaa” („drogie to panie”) potrafią sprowadzić negocjacje do o wiele bardziej korzystnych, dla mnie rzecz jasna, warunków. Z taksiarzami sprawa jest taka, że najważniejszym czynnikiem jest podejście.   

          KRÓTKI PRZEWODNIK GADKI Z TAKSIARZEM:
Załóżmy, że wychodzimy z terminalu i zaraz po tym jak zmieniamy otoczenie z klimatyzowanego wnętrza lotniska na ścianę gorąca, czającą się tuż za progiem, chcemy bezwłocznie udać się do miejsca o podobnych warunkach atmosferczynych: taxi!
Na początek, aby pan taksiarz wiedział, że nie ma do czynienia z następnym ‘farangiem’, który zjawił się tu w celu darcia mordy na Khao San Road naprany jak świnia i ze względu, przyjechania tu w celu wydania pieniądzy, nadużywania wolności jak i zachowywania się jak . . . (insert insult here), witamy się ładnie uśmiechając się (pamiętajcie – Tajlandia to kraj uśmiechu) i podajemy nazwę docelową. Jeżeli taksiarz poda swoją cenę, która wam nie przypasuje, a uwierzcie żadna Wam nie przypasuje jeżeli jest dytkowana przez kierowcę, a nie przez licznik, mówimy wtedy grzecznie „meter on please” (co znaczy, że na jazdę z włączonym licznikiem się godzisz i wierzcie mi każdy taksiarz zna chociaż tyle po angielsku). Wtedy, jeśli odmówi nie wściekacie się, ponieważ tym sposobem w tym kraju nikt nic jeszcze nie osiągnął (pozytywnegoJ), tylko zamykacie uprzejmie drzwi, życzycie miłego dnia i udajecie się do następnego wehikułu w kolejce. Słowo, że znajdziecie "wybrańca" szybciej niż może Wam się wydawać. Każdy taksiarz ma szyby oraz lusterko, dzięki którym wie co się dzieje wokół niego i jeżeli myślicie, że Was nie obserwuje to możecie być w błędzie. Jeden z nich bardzo szybko dojdzie do wniosku, że lepiej zarobić i ruszyć stąd wrotki niż czekać na kogoś kto się da „nabić w butelkę.”
To tyle. Pamiętamy: uśmiech na twej buzi all the time, reagując najlepiej na wszystko śmiechem (jesteś w końcu w Tajlandii bejbe!) i mijać każdego kto proponuje Wam coś za absurdalną cenę. 80% szans, że ta sama osoba zaraz do Ciebie podejdzie, oferując swoje usługi za o wiele bardziej przystępną stawkę.

Sum - a – sum – a – rum.
Podsumowując, jeżeli jest opcja: płyńcie łódką (możecie wysiąść gdzie chcecie, wsiąść, gdzie chcecie, bilety są tanie, bryza przyjemna, a i korków na rzece raczej nie znajdziecie), MRT oraz BTS zabiorą Was w najszybszym odcinku czasu do najbardziej spopularyzowanych i znanych jak i zaludnionych miejsc (polecam zakupić sobie „kartę podróżnika” i załadować ją powiedzmy za 300 baht, zaoszczędzicie czas na staniu w kolejkachJ), autobusy - godziny wieczorne, songthaewy (krótkie dystanse, zdecydowanie nie podczas korków, bardzo ekonomiczna przejażdżka), tuk – tukiem również warto się karnąć i najlepiej po centrum (jeżeli uda Wam się złapać jakiegoś dobrego ducha, a wierzcie mi i tacy istnieją, obwiozą Was za rozsądną cenę po miejscach, które warto zobaczyć choć raz, a i perspektywa z tego pojazdu ciekawa), taxi – motocykl, bezapelacyjnie najszybszy sposób na dostanie się z punktu A do punktu B (jeżeli mowa o niedalekich dystansach), riksze, o tak, jak najbardziej rekomendowany rodzaj przejażdżki, jeżeli tylko znajdujecie się w Nonthaburi lub prowincji nieco bardziej oddalonej od Bangkoku (dystans nie przekraczający kilkuset metrów).

Gorączka ogółem.
Przyglądając się wszystkim obiektom poruszających się po jezdni (postrzegając co po niektóre manewry jako niezidentyfikowane algorytmy) trudno nadążyć za zasadami, za którymi podąrza dany kierowca czy motocyklista poza jedną ogólnie przyjętą i bardzo dobrze znaną zasadą każdemu mieszkańcowi Bangkoku, którą streściłbym do następującej linii:
„Można? – Można.”
I w ten sposób można zarejstrować okiem naprawdę niesłychane zjawiska i doświadczyć ludzkiej finezji w najbardziej śmiałym wydaniu, jak i jej kompletny brak. Ludze jadący pod prąd, motocykle jadące po chodniku i wiele wiele innych elementów, które składają się na dzień powszedni tu, gdzie słońce jest nieco bliżej niż jakiegokolwiek innego miejsca na ziemi.

+
Dodam, iż za każdym razem kiedy odwiedzałem Londyn jak i żyjąc w nim przez krótką chwilę, myślałem, że wiem coś na temat ścisku, tłoku i korkach spowodowanymi nadmierną liczbą osób na dany metr kwadratowy.
Dziś mogę śmiało powiedzieć, że nie wiedziałem nic.


Do zobaczenia we wstecznym lusterku!

 
   Z.



5 komentarzy: